Telefon zadzwonił w północy. Głos zza słuchawki brzmiał jak odczytany z urzędowego protokołu: Pani mąż miał wypadek. Ale to nie koniec. Zimny, rzeczowy ton sprawił, iż krew w żyłach znacznie przyspieszyła. Zanim choćby zdołałam spytać, co to oznacza, usłyszałam kolejne zdanie: Musi pani przyjechać do szpitala. Jest przytomny, ale była z nim jeszcze jedna osoba.
Wpadłam w pułapkę własnego pośpiechu, rzucając się w klapki, trzymając w jednej ręce klucze, a w drugiej telefon. Na rogu Mokotowskiej ulicy złapałam pierwszą lepszą taksówkę, a kierowca patrzył na mnie, jakby widział zjawę. W myślach kłębiło się jedno pytanie: Kto to był? Marek wracał dopiero z delegacji do Berlina, przynajmniej tak mówił.
W szpitalu wprowadzono mnie na oddział przyjęć. Pielęgniarka spojrzała na mnie z wyrazem, który znałam z filmów mieszaną nutę współczucia i chęci jak najszybszego zakończenia rozmowy. Mąż miał wypadek samochodowy. Nie ma złamań, ale doznał wstrząsu mózgowego i jest w sali obserwacyjnej. A kobieta była z nim w aucie. Zginęła na miejscu.
Nie mogłam pojąć. Jaka kobieta? Czy to była koleżanka z pracy? Czy może podróżniczka autostop? Marek nigdy nie zatrzymywał się dla nieznajomych, nie rozmawiał z nikim, kto nie byłby mu bliski. Weszłam do sali, gdzie leżał pod kroplówką, z bandażem po czołowej części głowy i podrapaną twarzą. Spojrzał na mnie przez chwilę, po czym szeptem powiedział: Cześć. Wtedy coś we mnie pękło.
Kim ona była? zapytałam. Koleżanką z pracy? nie otrzymałam odpowiedzi, jedynie ciszę, po której usłyszałam: To nie jest dobry moment. ale już wtedy wiedziałam, iż prawda nie będzie cicha.
Dopiero następnego poranka, kiedy lekarze wypisywali go do domu, Marek w końcu przyznał się. To była Jadwiga. Znamy się od roku. Miała wrócić do męża, ale chciała się ze mną pożegnać. Odwoziłem ją do domu, popełniłem błąd i przyspieszyłem. Zjechaliśmy z drogi. Mówił to spokojnie, jakby opowiadał o pogodzie, a potem dodał: Nie chciałem, żebyś dowiedziała się w ten sposób.
Wróciłam do naszego mieszkania przy ulicy Żurawia w Starym Mieście. Wszystko wyglądało tak samo: filiżanka po kawie na stole, jego kapcie pod kaloryferem, ale w powietrzu wisiała jakaś niewidzialna zasłona. Marek próbował udawać, iż wszystko się ułoży, iż życie wróci do normy, ale nie mogłam już spać w tym samym łóżku, nie mogłam wdychać tego samego powietrza.
Znalazłam w internecie informację o Jadwidze, lat trzydziestu dziewięciu, matce dwojga dzieci. Jej mąż pojawił się w wiadomościach TVP, mówiąc, iż nie rozumie, co się stało, iż Jadwiga była szczęśliwa i planowali wspólny urlop. Patrzyłam na ekran i czułam, iż to ja powinnam tam siedzieć ja, która nie znała tej prawdy.
Zamknęłam się w sobie. Nie jadłam, nie odbierałam telefonów. Moja córka, Ania, przyjechała i powiedziała: Mamo, musisz coś z tym zrobić. Co? Zdradził mnie. Zakochał się i przypadkowo zabił kobietę, którą kochał. Co teraz?
Po dwóch tygodniach Marek znów zaczynał mówić o ratowaniu małżeństwa. To nie była już rozmowa dwojga ludzi, ale monolog mężczyzny bez wyjścia. Nie płakał po Jadwidze, nie wspominał o niej. Chciał ją wymazać, a ja czułam, iż umarła część mnie część, która mu ufała.
W końcu spakowałam walizkę i pojechałam do siostry w Łodzi. Rzuciłam jedynie: Nie wiem, na ile, ale nie chcę być tłem dla jego kłamstw. Marek został sam. Dzwonił, pisał, raz przyszedł z bukietem czerwonych róż, ale ja już nie byłam tą samą kobietą, której serce biło w rytmie warszawskich tramwajów.










