Zostawiłam mamie auto, a brat je rozwalił: teraz mama ma pretensje, iż się zdenerwowałam.

newskey24.com 5 dni temu

Dziś znów coś się popsuło w mojej rodzinie. Chciałam po prostu zrobić coś dobrego. Wyjeżdżając w delegację, zostawiłam kluczyki od mojego samochodu mamie. Po co miała się męczyć, nosić ciężkie torby z Biedronki, skoro w garażu stoi sprawna, zadbana Skoda? Ale to, czego obawiałam się najbardziej, i tak się stało. Dała klucze mojemu młodszemu bratu. A on… rozbił auto. Nie na amen, ale naprawa będzie kosztować majątek. Ubezpieczenie nie pokryje choćby połowy.

Jestem logistykiem, ciągle jeżdżę po Polsce, czasem choćby za granicę. Na krótkie trasy wolę swoim autem – szybciej, wygodniej, pewniej. Zawsze jeździłam ostrożnie. Przez jedenaście lat za kierownicą ani jednej stłuczki z mojej winy. Owszem, niektórzy mniej trzeźwi kierowcy wjeżdżali mi w bok, ale ogólnie – byłam przezorna. Nie często zmieniałam samochody, ale dbałam o nie. Wszystkie były używane, oszczędzałam. A w zeszłym roku powiedziałam dość. Zasłużyłam na nowe auto. Nie po wypadku, nie z przekręconym licznikiem – własne.

Wzięłam kredyt, wydałam wszystkie oszczędności i kupiłam nowe Volvo. Zapach nowości, idealne hamulce, szklany dach. Marzyłam o tym. Ale nie cieszyłam się długo – praca wysłała mnie w trasę, a auto stało bezczynnie. Wtedy mama, która też ma prawo jazdy, zaczęła prosić: „Może czasem pojeżdżę – do sklepu, do lekarza?”. Nie protestowałam. Jeździ ostrożnie, a poza tym to moja mama.

Postawiłam tylko jeden warunek: żadnych kluczy dla brata. Mój młodszy brat, Krzysiek, to uosobienie wszystkiego, co kierowcom spędza sen z powiek. Uwielbia wyprzedzać, gwałtowne ruszanie, jazdę na zderzaku. Ma za sobą odebrane prawo jazdy. Jego ostatnie dwa auta trafiły na złom. Kocham go, ale dać mu klucze to jak wręczyć dziecku zapalony petard. Mama kiwała głową, przysięgała: „Nie, nie, choćby się nie zbliży”.

Minęło kilka miesięcy. Wracam do domu – i dowiaduję się: auto rozbite. Krzysiek wziął je bez pytania. adekwatnie – za zgodą mamy. Dała mu klucze. Byłam wściekła. Po pierwsze, wiedziała, jakie mam zdanie. Po drugie, rozbił je, bo choćby nie pomyślał, żeby zmienić letnie opony na zimowe. Ja, wyjeżdżając, nie zdążyłam – prosiłam mamę. Zapomniała. A on choćby nie sprawdził – wsiadł i pojechał. Na oblodzonej drodze, w zakręcie, stracił panowanie nad autem. Wpadł w słup.

Gdy zobaczyłam wgniecenie, rozbitą lampę i wykrzywiony zderzak, ścisnęło mnie w piersi. Nowe auto. Kredyt jeszcze spłacany. Nie nacieszyłam się nim choćby miesiąc, a teraz stoi pod blokiem – ani do jazdy, ani na szrot.

Straciłam panowanie. Nakrzyczałam. Tak, głośno, ostro, ale czy nie miałam prawa? Prosiłam. Błagałam. Ostrzegałam. I co?

„To tylko samochód” – rzuciła mama, patrząc w podłogę. „Nie dramatyzuj. Da się naprawić. Ważne, iż nikt nie ucierpiał. A jak jeszcze raz na mnie podniesiesz głos, to koniec rozmów”.

Krzysiek – jak zwykle. Bijąc się w piersi, obiecuje zwrócić kasę za naprawę. Tylko skąd? Zarabia grosze, a długi ma jak na trzy życia. A mama czeka na moje przeprosiny. Ma do mnie pretensje. Nie on, który wjechał w słup, nie ona, która złamała słowo. To ja powinnam przepraszać.

A ja chodzę pieszo. I myślę: czy naprawdę nikt w mojej rodzinie nie potrafi przyznać się do błędu? Czy to moja wina, iż zostałam bez auta, na które harowałam przez lata?

Idź do oryginalnego materiału