Bez projektu, bez zgody, bez cienia refleksji – znaki drogowe w Polsce to często totalna wolnoamerykanka, stawiana gdzie i jak popadnie. Nowy raport NIK bezlitośnie punktuje słabe strony systemu.
Polskie drogi przypominają czasem bardziej escape room niż system komunikacyjny – pełno tu znaków, ale ich zadaniem jest zagmatwać sytuację, a nie pomóc kierowcy. Najwyższa Izba Kontroli właśnie bezlitośnie obnażyła problem, na który wielu kierowców zwracało uwagę od dawna: znakowy chaos nie tylko istnieje, ale kwitnie jak mlecz w rowie na wiosnę. Z raportu NIK wynika, iż w ponad połowie skontrolowanych przypadków znaki drogowe zostały rozstawione na dziko, bez ładu, składu i – co gorsza – bez zatwierdzonych projektów organizacji ruchu. Słowem: samowolka z elementami hazardu.
Znaków więcej niż głowa ogarnie
Na drogach lokalnych, wojewódzkich, krajowych – wszędzie pełno tablic, trójkątów, prostokątów i cudów z katalogu oznakowania. Problem w tym, iż im więcej tych znaków, tym trudniej coś z nich zrozumieć. Jeden mówi: „ogranicz prędkość”, drugi: „uwaga dzik”, trzeci: „zakaz postoju, ale tylko w piątki po deszczu” – i bądź tu, człowieku, mądry.
NIK słusznie zauważa, iż nadmiar znaków nie tylko nie pomaga, ale wręcz pogarsza bezpieczeństwo. Mózg kierowcy po prostu się zawiesza, jak stary GPS w środku lasu. Efekt? Kierowca nie patrzy już na znaki, tylko zgaduje, albo – co gorsza – jedzie na pamięć. Z odczytywania przepisów przechodzimy w dziedzinę wróżbiarstwa lub musimy ufać nawykom, a jak to się kończy, łatwo przewidzieć.
Projekt projektem, a rzeczywistość… sobie
Kontrola objęła dziewięciu zarządców dróg i sześć komend policji. I co? I wyszło, iż znaki drogowe często pojawiają się spontanicznie, jak grzyby po deszczu – bez projektu, bez zgody, bez refleksji. Czasem wymienia się je „na oko”, czasem „na szybko”, a czasem, bo „tak lepiej widać”. Tylko iż to, co lepiej widać, nie zawsze znaczy, iż jest bezpieczniej.
Na 48% sprawdzonych odcinków coś było nie tak: albo znaków było za dużo, albo były sprzeczne, albo nie istniały w dokumentach, mimo iż pyszniły się przy jezdni jak paw na deptaku. I obowiązywały.
Urzędnicy wiedzą, iż jest źle. Ale nie robią nic
Wielu zarządców dróg doskonale wie, iż system trzeszczy i choćby się z tym zgadza. Problem w tym, iż nie robią z tym nic. Przeglądy oznakowania? Rzadkie słoneczne dni zimą. Weryfikacja projektów organizacji ruchu? Teoretycznie powinna być, praktycznie – nieobecna.
Do tego dochodzą kwestie finansowe, braki kadrowe, a czasem po prostu… lenistwo. I tak powstają polskie drogi: niby oznakowane, niby uporządkowane, ale w rzeczywistości pełne absurdów. Jak zły sen kursanta na pierwszym egzaminie.
NIK wali prosto z mostu: dość cyrku
Wnioski NIK są jak tablica D-1: prosta droga. Instytucja zaleca, żeby:
- zrobić generalne porządki – przegląd znaków, ich legalności, stanu technicznego i zgodności z projektem;
- odchudzić oznakowanie – zostawić to, co naprawdę potrzebne;
- pilnować zgodności – żadnych znaków „na gębę”;
- ogarnąć dokumentację – projekty organizacji ruchu mają być, działać i być aktualne.
Czy ktoś się tym przejmie? Tu można być sceptycznym. W końcu mówimy o kraju, gdzie znak „zakaz ruchu” potrafi sąsiadować z „droga wewnętrzna” i „parking dla TIR-ów” na jednym słupie.
Zamiast puenty – scenka z życia
Jedziesz przez małą miejscowość. Zwalniasz, bo znak „teren zabudowany”. Po chwili: ograniczenie do 40. Za kolejne 50 metrów – „uwaga dzieci”. Potem próg zwalniający, za nim „koniec ograniczenia”… i znów „teren zabudowany”. Zdezorientowany, zastanawiasz się, czy to déjà vu, czy po prostu znakowy looping.
Tak właśnie wygląda wiele polskich dróg: jakbyś grał w grę, której zasad do końca nie znasz. jeżeli więc następnym razem zamiast jechać, będziesz próbował ogarnąć logiczny sens znaków drogowych w Polsce – pamiętaj, iż nie jesteś sam. NIK też próbowała. I wyszło, iż logika na drogach to jedyny znak drogowy, którego nikt nie używa.






źródło: NIK