Daria Różańska-Danisz: Liczył pan, ile razy kask uratował panu życie?
Rafał Sonik: Mam sześć rozbitych kasków. Ze spokojem mogę powiedzieć, iż co najmniej trzy razy kask uratował mi życie. Gdyby nie kask, nie byłoby mnie.
Zajmują szczególne miejsce?
Niektóre z nich – zwłaszcza te najbardziej zniszczone – pokazuję publicznie, żeby przemówić innym do wyobraźni.
Często doświadczeni lekarze, którzy jako pierwsi mają kontakt z ofiarami wypadków, powtarzają, iż gdy widzą zniszczony kask, to przypuszczają, iż głowa jest cała. Natomiast jeżeli kask jest nienaruszony, to prawdopodobnie całą siłę uderzenia przyjęła głowa.
A Polacy tak się wzbraniają. Niektóre środowiska krzyczą wprost, iż obowiązek noszenia kasków uderza w ich wolności obywatelskie.
Mamy wiele przykładów różnego rodzaju heroizmu Polaków: Andrzej Bargiel pokazał, iż można wspiąć się na ośmiotysięcznik, a następnie zjechać z niego na nartach; Sebastian Kawa pokazał, iż mieszkaniec Bielska, lekarz, potrafi wygrać kilkanaście razy mistrzostwo świata w szybownictwie; Eryk Goczał pokazał, iż można wygrać Dakar ledwo po otrzymaniu prawa jazdy, ja pokazałem, iż Polak w średnim wieku może quadem wygrać dziewięć Pucharów Świata i Rajd Dakar.
Ale jest też drugi koniec tego kija – Polak potrafi także zrobić najgłupsze rzeczy. Najprościej przywołać historię sprzed kilku lat. Otrzymałem kilka telefonów od dziennikarzy z pytaniem, czy widziałem jak trzech czternastolatków, ponad 100 km/h, gna quadem bez kasków. Wpadali do rowu, potem trafili do szpitala. Jeden z nich niestety zginął.
Podobnych telefonów z prośbą o komentarz w ciągu ostatnich lat miałem kilkadziesiąt. Niestety nic się nie zmienia. Parę dni temu przez mazurską miejscowość pędził quad, słyszałem charakterystyczny ryk silnika. Widziałem dwie dorosłe osoby, które jadą z prędkością około 100 km/h. Żadna z nich nie miała kasku. Takie sytuacje zawsze stawiają mnie do pionu.
Mną ostatnio wstrząsnął widok kilkunastolatka, który środkiem drogi krajowej pędził hulajnogą elektryczną bez kasku.
Obecnie często dzieci dostają na komunię quady albo hulajnogi elektryczne, a później są nimi puszczane samopas. Niestety rodzice nie wyciągają wniosków z historii, o których w mediach ciągle jest głośno.
Nie wszyscy rodzice są świadomi. Potrzebne są prawne ramy.
Potrzebujemy podstawy, czyli nieuchronności kary. Ale nie chodzi o to, żeby ktoś był zmuszony sprzedać rower, by zapłacić otrzymany za jazdę bez kasku mandat. Chodzi o to, żeby wiedział jaki jest przepis i iż jeżeli się do niego nie dostosuje, to karę otrzyma. Koniec tematu.
Pewnie zna pani statystyki: 115 tys. dzieci urodziło się w pierwszej połowie 2025 roku. To mniej niż połowa niezbędna do tego, żeby odtwarzać populację narodu. Jak możemy więc mówić, iż nie mamy motywacji do tego, by radykalnie zwiększać bezpieczeństwo dzieci? To nie jest dziś perspektywa eksperta czy obywatela, ale sprawa do pilnego podjęcia działań na poziomie rządu.
Znamy statystyki: w zeszłym roku na drogach zginęło 96 dzieci, a ponad 3 tys. zostało rannych. Jest też znacznie więcej wypadków z udziałem kierujących hulajnogami elektrycznymi: tylko w pierwszym półroczu br. – 557 zdarzeń, w których zginęło siedem osób (rozmawiamy w lipcu – red.).
Powinniśmy robić wszystko, by nie tracić ani jednego dziecka. Lekarze alarmują, iż na każdym SOR-ze przyjmują od trzech do pięciu dzieci dziennie z urazami głowy, a które często nie są przypisane do wypadków na hulajnogach elektrycznych i nie trafiają do oficjalnych statystyk. Skala problemu jest więc znacznie większa.
To oczywiste, iż lawinowy wzrost liczby urazów związany jest z mobilnością. Ile kilometrów jest w stanie przejechać dziecko na hulajnodze czy rowerze napędzanym wyłącznie siłą mięśni?
Niewiele – zwłaszcza w porównaniu do dystansu, jaki pokona rowerem czy hulajnogą elektryczną.
Dokładnie. jeżeli to samo dziecko wsiądzie na hulajnogę albo rower elektryczny, to przejedzie choćby dziesięciokrotnie dłuższy dystans. To pierwszy element statystyki. Drugim jest prędkość. Jak gwałtownie jedzie dziecko na hulajnodze poruszanej siłą mięśni? Mój synek, który ma teraz 9 lat, do niedawna jeździł na hulajnodze bez żadnego elektrycznego napędu. Poruszał się może z prędkością 10-15 km/h.
Na hulajnogach elektrycznych młodzież rozpędza się choćby do 50-70 km/h.
I taki młody człowiek pokonuje dystans nie 2, ale 20 km. I nie porusza się z prędkością 5 czy 15 km/h, tylko 50 km/h. Statystycznie więc skala ryzyka wypadku jest tysiąc razy większa.
Rozmawiając z panią jestem na Mazurach, przede mną stoi rower mojego syna, na łące, ale i tak na kierownicy zawieszony jest kask.
Chodzi o to, żeby w dziecku wyrobić nawyk, dobrą praktykę. Moja czteroletnia córka nie pozwoli nikomu z rodziny wsiąść na rower bez kasku.
Dzieci są bardzo sprytne. Czy ja urwę głowę mojemu synowi, kiedy zobaczę, jak po trawie jedzie rowerem bez kasku? Nie. Ale zareaguję, żeby na twardą nawierzchnię nigdy nie wyjechał bez kasku. Żeby wiedział, iż już wszystkie limity tolerancji u taty, który rozumie, co to znaczy bezpieczeństwo, zostały wykorzystane.
Proszę zwrócić uwagę, mobilność staje się tym samym czym internet.
Dostępna, wszechobecna. Tylko my – słabo przygotowani.
Klasyczna mentalność Polaka – jestem jednym z nich: latami toczyliśmy dyskusje, czy należy wprowadzać taksometry elektroniczne do taksówek. Mówiono, iż to jest gwałt na wolności gospodarczej, iż taksówkarze nie będą umieli ich obsługiwać.
Kiedyś dyskutowano o obowiązku posiadania w aucie gaśnicy, trójkąta i kamizelki. Padały też argumenty, iż pewnie ktoś się na tym jeszcze straszliwie dorobi. Dziś wszystko to w naszych autach mamy. I dobrze. A przecież kask i ochraniacze na rower czy hulajnogę nie kosztują więcej niż wspomniana gaśnica i trójkąt. Porządny kask to wydatek około 100, 150 czy 200 zł. To niewielka kwota przy zakupie roweru za 1500 czy 2000 złotych. I zwłaszcza gdy chodzi o bezpieczeństwo dziecka.
Jesteśmy narodem, który uwielbia dyskutować, bronić się przed "ograniczaniem wolności osobistej", choćby w tak fundamentalnych sprawach, jak bezpieczeństwo.
Mamy demokrację i każdy ma prawo się wypowiedzieć. Można poddać w wątpliwość, czy dorosła osoba, która wyjechała po bułki, poruszając się spacerowym tempem ścieżką rowerową, ma ubierać kask.
Ale mówimy o dzieciach, które nie skończyły jeszcze 16 lat. Lepiej wprowadzić przepisy, które zwiększą ich bezpieczeństwo, niż pozwalać im zasuwać hulajnogą 50-60 km/h bez kasku…
Żaden przepis nie jest ani w stu procentach idealny, ani nie jest pozbawiony uzasadnionych wyjątków od reguły. Ale trzeba złapać parametry do decyzji w zakresie złotego środka.
Na szali jest życie i zdrowie dzieci. Mamy do przejścia drogę, żeby włożenie kasku – jak w Skandynawii – było odruchem bezwarunkowym.
Porażające jest, iż kilkoro dzieci zginęło od naszej poprzedniej rozmowy. Pytanie: jak długo ta świadomość musi przenikać do regulatora, czyli posłów, senatorów? Powinno to się dziać błyskawicznie. Nie mamy czasu.
Wszystko, co służy bezpieczeństwu dzieci, jest bezdyskusyjne. Bezdyskusyjne. Możemy się spierać, rozważać różne argumenty, ale na samym końcu naszym obowiązkiem jest zrobić wszystko, żeby dzieci były bezpieczne.
Parę miesięcy temu kurier śmiertelnie potrącił na warszawskiej Woli 14-latka, który przechodził przez pasy. Mężczyzna miał 2 promile alkoholu. Co się z nami dzieje, dlaczego wsiadamy za kółko po pijaku? Próbuję zrozumieć i trochę przekracza to moje możliwości.
To też przekracza moje możliwości. Już jakiś czas temu musiałem choćby zmienić towarzystwo, bo nie mogłem dłużej słuchać ludzi, którzy przechwalali się, po ilu kieliszkach wsiadali do samochodów. Mało tego – jeden mówił o tym przy swoich dzieciach i oczywiście przy flaszce. Miałem dreszcze na całym ciele.
Przerażające, zwłaszcza widząc, ile dzieci ginie z powodu nieodpowiedzialności kierowców.
Ludzie, którzy pija i wsiadają za kółko są totalnie nieświadomi zagrożenia, które stwarzają, aż do momentu, kiedy wydarzy się tragedia. Wtedy w ciągu sekundy okazuje się, iż jest za późno.
W Polsce jest dwa razy więcej wypadków niż w innych europejskich krajach. Myśli pan, iż zaostrzenie kar dla bandytów drogowych przyniesie zmiany na lepsze?
Mam taką nadzieję. Niestety nie za bardzo mamy dziś inne sposoby. Jedną z podopiecznych naszej fundacji jest Alicja, ofiara wypadku samochodowego. Pomagamy jej, żeby jej stan się poprawił i na szczęście się udaje. Ale historia Alicji, i niestety wielu innych dzieci, pokazuje naszą głupotę i wciąż nieskuteczność prawa.
Jako prezes fundacji, która pomaga ofiarom wypadków drogowych, widzi pan nie tylko statystyki, ale i konkretne historie. Widzi pan, jak wypadek wpływa na życie dziecka i całej jego rodziny. To budzi złość, czy jest raczej impulsem do działania?
Miałbym ochotę zapytać szefów policji, prokuratorów, sędziów, polityków, odpowiadających za wymiar sprawiedliwości: macie świadomość, iż to, co robicie, jest kompletnie nieskuteczne? To kompromitujące, niezależnie od tego, z jakiej opcji politycznej jesteście.
Jeśli oni nie potrafią nic zmienić i poprawić sytuacji na naszych drogach, to trzeba znaleźć fundacje i innych ludzi, którzy z potrzeby serca, poczucia misji, będą naciskać, wpływać na polityków. Będą próbować coś zmienić. Też to robimy.
Czemu pan pomaga?
Ale pani trafiła. Akurat dzisiaj rano psycholog, z którą współpracujemy przy pilotażu ważnego projektu, zadała mi dokładnie takie samo pytanie – warsztatowo – żeby pójść dalej w konceptualizacji projektu. Odpowiedziałem jej, iż robię to, żeby się lepiej czuć.
Nie chcę i nie potrafię być obojętny. Czytam o dzieciach, które giną na drodze, rozmawiam z lekarzami, którzy leczą te, którym udaje się dojechać do szpitala… I nie chcę od tych informacji tak po prostu przechodzić do porządku dziennego i udawać, iż ten problem nie istnieje czy mnie nie dotyczy. Dotyczy!
Rodzicielstwo coś zmieniło w pana życiu?
Oczywiście, rodzicielstwo zmienia bardzo dużo. Ale to jest w moim przypadku akurat szersze, życiowe doświadczenie. Dziś mogę, ale nie muszę codziennie wstawać o 6:00 do pracy i myśleć, jak przeżyć do pierwszego kolejnego miesiąca.
Albo jesteśmy aktywistami z definicji, rodzimy się z tym genem, albo dochodzimy do takiego punktu w życiu, kiedy zaczynamy się zastanawiać, czy trzeba dalej pędzić, by coraz to bardziej zaspokajać coraz to większe potrzeby materialne. Ja już nie mam takiego poczucia. Zbiegły się u mnie w czasie te dwie rzeczy: z jednej strony rodzicielstwo, a z drugiej pewne życiowe spełnienie.
Prędkość na rajdzie, a prędkość na autostradzie to dwa różne światy. Gdzie pan czuje się bezpieczniej?
Opowiem pewną historię: rajd Egiptu, sucho, zróżnicowana pustynia. Uwielbiałem ten Rajd Faraonów, czułem się w nim silny.
Jadę, jestem w totalnym sportowym i psychicznym "sztosie" – dobrze wytrenowany, przygotowany sprzęt, przez doświadczenie nauczony nawigowania w Egipcie. Czuję się jak ryba w wodzie. I od dłuższego czasu, na odcinku specjalnym, który załóżmy ma 400 kilometrów, nikt mnie nie wyprzedzał. Nie widziałem żadnego motocyklisty. Wymarzona sytuacja. Ale jednocześnie coś mnie zaczyna niepokoić.
W krajach arabskich często prowadzone są prace na pustyniach. Na przykład ciągną rurociągi. Jadę wzdłuż takiego rurociągu, zgodnie z roadbookiem. Usypany wał z piachu i żwiru. Po paru kilometrach jest przerwa, powiedzmy 30 metrów, przejeżdża się na drugą stronę. Pędzę wzdłuż tego wału z prędkością 120-130 km/h. Później jest szykana, czyli trzeba zwolnić, skręcić w konkretnie określonym miejscu i jechać dalej wzdłuż, tylko po drugiej stronie. Zwalniam na 150 metrów przed tą szykaną, inicjuję lekki skręt w prawo. I nagle motocyklista z prędkością dwa razy większą ode mnie, ociera się o moje prawe tylne koło, na prawe przednie – najeżdża. Wystrzeliwuje go w powietrze. Koziołkuje, spada. Zatrzymuję się. Okazuje się, iż jest połamany, wzywam helikopter, zaczyna się akcja ratownicza.
Dowiedziałem się parę dni później, iż przez co najmniej 30 kilometrów jechał "na mój kurz", jak to się mówi w naszym żargonie. Dzięki temu mógł poruszać się trzy razy szybciej ode mnie. Zaniechał własnej nawigacji. Nie wiedział w ogóle w swoim roadbooku, iż się zbliżamy do tej wspomnianej szykany, do skrętu w prawo, przejazdu i w lewo. I on mógł zginąć, i ja mogłem zginąć. On wylądował w szpitalu, a ja miałem więcej przysłowiowego szczęścia niż rozumu. I teraz proszę mi powiedzieć, jak można uniknąć tego typu sytuacji?
Nie można, podobnie zresztą na autostradzie.
Na autostradzie też bywa różnie. Ale nie umiem odpowiedzieć na pytanie, gdzie jest bezpieczniej. Na początku lat 90. mój serdeczny przyjaciel na tzw. "gierkówce" między Warszawą a Kielcami, miał czołowe zderzenie z ciężarówką, która niespodziewanie zjechała na jego stronę. Facet albo zasnął, albo miał zawał serca.
Jaki my mamy na to wpływ? Żaden. Dlatego wspomniałem o tych dwóch przykładach. Brutalna prawda – było to spowodowane pieniędzmi.
Dlaczego?
Ważne jest świadome budowanie dróg szybkiego ruchu. Między nitkami każdej drogi, na której można jechać 90 km/h, muszą być stawiane wytrzymałe barierki. Mam nadzieję, iż osoby, które za to odpowiadają, wezmą to do serca.
Co się myśli, kiedy śmierć jest blisko? Kiedy jedzie się po bezdrożach z dużą prędkością i świadomością, iż jeden błąd może kosztować wszystko?
To chyba jest jedyne miejsce, w którym jestem w narożniku. Mógłbym powiedzieć: to trochę jak w himalaizmie. Ale to za daleko idące porównanie.
Raczej trzeba powiedzieć tak: zawodnicy motorsportu usiłują wierzyć w statystyki. Trochę zaklinamy rzeczywistość. Proszę spojrzeć: 9 tysięcy kilometrów, 500 pojazdów na trasie rajdowej, prawdopodobnie kolejne 500 pojazdów serwisowych, statystycznie ginie jeden człowiek, no może to 1,2. Wiemy o tym, iż to jest bardziej śmiertelne, bo media jadą z Dakarem. Ale my nie jedziemy z przekonaniem, iż to jest dużo bardziej niebezpieczne niż codzienne życie.
Zawsze człowiek się zastanawia, czy uda mu się dojechać na metę?
To jest codzienność. choćby w Arabii Saudyjskiej, gdzie jechałem swój dwunasty Dakar, miałem taki przynajmniej jeden etap, iż mówię: kurczę, to jest niesamowite.
W jakim sensie niesamowite?
Że nie wiem, czy dojadę. To jest mocne: bo z jednej strony człowiek robi to, co kocha i widzi tego ogromny sens, a z drugiej ryzykuje adekwatnie przez cały czas.
Gdyby któryś z synów za jakiś czas powiedział, iż chce startować?
Oczywiście, iż bym ich wspierał. Ale włożyłbym cały wysiłek w to, żeby byli wyposażeni w doświadczenie, które ja zbierałem przez prawie 30 lat. Mój horyzont wiedzy i doświadczenia byłby ich punktem wyjściowym.













