Jedną z najgorszych cech samochodowych ekstremistów (w skrócie samochodziarzy – nie mylić z kierowcami) jest ich zamiłowanie do terroryzowania mieszkańców odgłosem ryczących silników. Wierzą, iż w ten sposób szpanują i pokazują wszystkim innym, iż są samcami alfa, choć w rzeczywistości dowodzą jedynie, iż są debilami.
Wszystkie duże miasta w Polsce są terroryzowane przez ryczące potwory samochodowych ekstremistów. Ci ludzie stosują tak zwaną przemoc sensoryczną, polegającą na atakowaniu zmysłów innych ludzi nadmiernymi bodźcami w celu wywołania jakiejś reakcji. W Polsce samochodowi przemocowcy sensoryczni byli przez lata bezkarni, ale to się zmienia. Niestety zbyt wolno.
„Ciche miasto” i „Tuning”
Pod koniec sierpnia Warszawa przeprowadziła drugą edycję akcji „Ciche miasto”. W tym czasie stołeczna policja kontrolowała samochody wydające podejrzanie głośny ryk silnika. Policjantom wpadło w ucho 259 pojazdów, w tym 16 motocykli. Wystawiono 238 mandatów, czyli nieprawidłowości wykryto u 92 proc. skontrolowanych kierowców. To pokazuje, jak bezkarni czują się ci sensoryczni bandyci i jak długo lekceważono ten problem. Zatrzymano też dowody rejestracyjne 46 osób, a w 13 przypadkach zarekwirowano także prawo jazdy – czyli najprawdopodobniej mówimy o osobach pod wpływem alkoholu lub narkotyków.
Pojazdy z zatrzymanymi rejestracjami najprawdopodobniej zostały stuningowane w taki sposób, by wydawać jak największy ryk. Być może część z nich miała po prostu tłumik do wymiany, co ich właściciele zwyczajnie zlekceważyli. Kto by się przejmował odczuciami przechodniów. W Polsce przepisy i tak są całkiem liberalne. Samochody osobowe z silnikiem benzynowym nie powinny wydawać odgłosów silnika głośniejszych niż 93 decybeli. Dla właścicieli diesli, najwyraźniej w nagrodę za używanie najbardziej trujących spalinami pojazdów, normę podniesiono do 96 decybeli. Diesle ciężarowe mogą wydawać dźwięki choćby do 103 dB. Norma dla motocykli z silnikami o pojemności do 125 cm to 94 dB, a dla większych 96 dB – znów, nie wiadomo dlaczego właściciele bardziej niebezpiecznych maszyn mają taką, niewielką, ale jednak ulgę.
„Ciche miasto” to niejedyna tego typu akcja w Polsce. W zeszłym roku policjanci z Kalisza przeprowadzili akcję „Tuning”, w której wzięli na tapet podrasowane bryki lokalnych samochodziarzy. Skontrolowano tylko 24 pojazdy, co można zrozumieć – Kalisz to niewielkie miasto, a większość kierowców stara się jednak zachowywać normalnie. Na podstawie tych 24 kontroli zatrzymano 13 dowodów rejestracyjnych. Co drugi skontrolowany śmigał autkiem podkręconym w taki sposób, iż łamał przepisy. Chodziło głównie o przekraczanie norm hałasu.
Jednym z najbardziej terroryzowanych sensorycznie miast w Polsce jest Lublin. Tamtejsi autoholicy regularnie urządzają sobie nocne drifty po mieście. W lubelskiej dzielnicy Wrotków istniał kiedyś popularny tor kartingowy, który zamknięto w związku z inwestycją deweloperską, więc wściekli samochodziarze jeżdżą teraz nocami po ulicach miasta. choćby się z tym nie kryją – na Facebooku spokojnie działa sobie fanpejdż Fast Night’s Lublin, gdzie chwalą się swoimi popisami.
Tamtejsza policja przeprowadzała więc weekendowe akcje „Stop drift”. W weekend 6–7 lipca na skontrolowanych 75 pojazdów wystawiono 63 mandaty i zatrzymano 21 dowodów rejestracyjnych. Weekend później na 60 skontrolowanych pojazdów zatrzymano 26 dowodów. W 10 przypadkach chodziło o przekraczanie norm hałasu, inne samochody nie miały też OC albo ważnego przeglądu. Genialny pomysł, zrobić sobie z miejskich ulic tor wyścigowy, nie mając choćby ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej. Ale samochodziarze przyzwyczaili nas, iż są w stanie robić znacznie głupsze rzeczy, w wyniku których często ktoś ginie.
We Wrocławiu natomiast zrobili sobie plac zabaw z parkingu pod stadionem Śląska. Okoliczni mieszkańcy regularnie skarżą się na nieznośny nocny hałas. W Piotrkowie Trybunalskim samochodziarze nocami jeżdżą między dwoma rondami, na których zawracają na ręcznym, i tak w kółko, a policja udaje, iż tego nie widzi i nie słyszy. Można by długo wymieniać przypadki przemocy sensorycznej oraz zwyczajnego łamania prawa przez samochodowych ekstremistów, którzy lubią, gdy jest głośno i szybko.
Dziwnie uznaniowe normy hałasu
W Polsce teoretycznie z narażeniem na hałas nie jest szczególnie źle. Dotyczy to około 17 proc. mieszkańców miast – średnia unijna jest o 5 pkt proc. wyższa. Jednak sieć osadnicza Polski jest niezwykle rozproszona i kilka jest u nas dużych miast, nie mówiąc o metropoliach – przeważają średnie ośrodki miejskie między 100 a 500 tys. mieszkańców. Nic więc dziwnego, iż problem ogólnokrajowego hałasu należy do niższych w UE.
Ogólnokrajowe wskaźniki, jeszcze w skali roku, nie są jednak w stanie wykryć przypadków przemocy sensorycznej, która trwa zwykle chwilę, ale potrafi solidnie napsuć krwi przechodniom. Szczególnie osobom neuroatypowym oraz nadwrażliwym sensorycznie, które w wyniku przejażdżki przemocowego samochodziarza mogą zwyczajnie cierpieć, a w wielu wypadkach rezygnują z wychodzenia na miasto czy unikają stref, w których popisywaczy za kółkiem jest szczególnie dużo.
Jest kompletnie niezrozumiałe, dlaczego norma hałasu dla używanych samochodów wynosi aż 93/96 dB, skoro według rozporządzenia unijnego w całej UE producenci od tego roku nie mogą wypuszczać na rynek samochodów wydających odgłosy przewyższające 68/71 dB. Inaczej mówiąc, w Polsce używane pojazdy mogą być aż o jedną trzecią głośniejsze od nowych. Trudno to pojąć – skoro Europa uznała, iż celem dbania o zdrowie mieszkańców i przechodniów nowy samochód nie powinien być głośniejszy od 68 dB, to dlaczego u nas dopuszcza się do ruchu pojazdy wydające choćby 93/96 dB? Przecież próg szkodliwości dla zdrowia w przypadku hałasu to 65 dB, a poważniejszego uszkodzenie słuchu można doznać, już będąc zaatakowanym hałasem na poziomie 85 dB.
Fotoradary akustyczne i społeczny ostracyzm
Obniżenie norm jest potrzebne, jednak w pierwszej kolejności należałoby zacząć egzekwować obecne, bardzo liberalne przepisy. Przecież mandaty za przekroczenie norm hałasu to w Polsce margines. Nie dlatego, iż sam problem jest marginalny, tylko po prostu odpowiedzialne za ruch drogowy instytucje się tym nie przejmują. Dlatego też przemocowcy sensoryczni za kółkiem czują się bezkarni. Zresztą także wysokość mandatu niespecjalnie ich odstrasza – za zbyt głośną jazdę można dostać ok. 300 złotych kary.
Podobnie bywa na stacjach kontroli pojazdów. Podczas przeglądów w przytłaczającej większości przypadków kontrolerzy nie badają hałasu generowanego przez samochody – a w większości choćby spalin wydzielanych z układów wydechowych. W Polsce samochód ma się nie rozkraczyć na trasie, w miarę sprawnie hamować i tyle. Tymczasem ryczące potwory nie powinny otrzymywać pieczątki w dowodzie rejestracyjnym.
Dopiero od dwóch lat niektórzy policjanci drogówki mają na wyposażeniu sonometry, które umożliwiają kontrolę natężenia dźwięku wydawanego przez silnik pojazdu. Dobrze, iż wreszcie zaczęto dostrzegać problem, jednak sonometry to kropla w morzu potrzeb. Państwa Europy Zachodniej coraz częściej stosują fotoradary akustyczne, które umożliwiają wychwytywanie nie tylko piratów drogowych, ale też przemocowców sensorycznych. Już dwa lata temu tego typu urządzenia pojawiły się na ulicach Paryża. Stosowane są również przez wiele innych miast we Francji czy Niemczech (Nicea, Tuluza, Berlin).
Obniżenie norm natężenia odgłosu silnika starszych samochodów, regularne kontrole przez drogówkę wraz z odbieraniem dowodów rejestracyjnych, solidne kontrolowanie pojazdów podczas corocznych przeglądów oraz wprowadzenie radarów i kamer akustycznych to niezbędne działania, dzięki którym przemoc sensoryczna na polskich ulicach zostanie ograniczona. Działania instytucjonalne to jedno – drugie to społeczny ostracyzm samochodziarzy w towarzystwie. Należy dawać im do zrozumienia, iż na nikim nie robią wrażenia ich popisy, wręcz przeciwnie, wychodzą na głupków. Bez tego ci królowie szos przez cały czas będą przekonani, iż dzięki ryczącym maszynom inni ludzie uważają ich za fajnych.