**Dziennik Darii**
— Danuta, zabierz swojego urwisa! On doprowadza mojego biednego Bruna do szaleństwa! — syknęła zirytowana Leokadia, wskazując na wystraszonego psa leżącego w fotelu. — Mówiłam jasno: zabierz swojego diabełka natychmiast!
Danuta, blednąc, odciągnęła małego Krzysia na bok i cicho szepnęła: „Przepraszam, kotku”.
Z sypialni wyszedł Krzysztof, przecierając zmęczone skronie:
— Co się znowu dzieje? Krzyczycie tak, iż nie mogę pracować!
— Ach, przeszkadzamy mu w pracy! — zaśmiała się gorzko Leokadia. — A mój Brun, niech cię Bóg broni, ma swoje ostatnie dni, a wy tu z wrzaskami i pieluchami! Dość tego! Wynoście się! Nie zamierzacie przecież wiecznie żyć na moim garnuszku?
— Mamo, dlaczego tak? Przecież nie jesteśmy ciężarem! Kupujemy jedzenie, Danuta sprząta…
— Mam to gdzieś! Ja swoje już przeżyłam, a wy sobie radźcie sami! Pakujcie się. Macie trzy dni!
Krzysztof warknął coś pod nosem, spojrzał na starego psa i wyszedł. Danuta podeszła do łóżeczka, gdzie spały jej półroczne bliźniaki, usiadła obok i nie powstrzymała łez.
— Wyjedziemy dziś — powiedział mąż, obejmując ją.
— Ale dokąd, Krzysiu? Nie mamy pieniędzy, mieszkania…
— Marek zostawił mi klucze, wyjechał w delegację. Pomieszkamy tam, a ja znajdę coś dodatkowo. Damy radę, obiecuję.
Skinęła tylko głową i zaczęła pakować rzeczy. Na pożegnanie Leokadia choćby nie wyszła — tylko krzyknęła z kuchni:
— Postanowiliście się wynieść? No to szczęścia życzę!
Ale los przygotował dla nich inną drogę. W taksówce, która wiozła ich do przyjaciela, uderzył rozpędzony samochód. Krzysztof i dzieci zginęli na miejscu. Danuta przeżyła, ale trafiła do szpitala w ciężkim stanie.
Leżała w śpiączce prawie dwa miesiące. Aż pewnego ponurego, wilgotnego dnia jej powieki zadrżały, oczy się otworzyły. Pierwszą osobą, którą zobaczyła, była Leokadia.
— Danusiu, złotko moje! Jezu, obudziłaś się… — szeptała, całując jej dłonie.
— A… pani kto? — wyszeptała Danuta.
— Mama… — skłamała teściowa, walcząc ze łzami.
Leokadia ukryła tragedię. Powiedziała lekarzom, iż Danuta straciła pamięć, i prosiła, by nic jej nie mówili. „Jeszcze nie czas” — zadecydowała. Rzeczy Krzysztofa i dzieci wyrzuciła, zdjęcia schowała w pudle na szafie. Chciała cofnąć czas. Cokolwiek naprawić.
Danutę wypisano. W domu powoli wracała do siebie. Jedyną osobą, przy której czuła się bezpiecznie, był fizjoterapeuta Sławek. Tylko jemu uśmiechała się szczerze. Leokadii nie ufała — w jej dotykaniu czuła coś obcego, zimnego.
Pewnego dnia Leokadia, chcąc przetrzeć kurz, weszła na stary stołek. Noga się jej poślizgnęła, stołek się złamał, a kobieta skręciła kostkę. Danuta zawiozła ją na ostry dyżur, ale dokumenty zostały w domu.
Gdy wróciła po nie, zauważyła zakurzone pudełko na szafie. Otworzyła je. W środku — zdjęcia. Ona, Krzysztof, bliźniaki… Wszystko wróciło jak burza. Ból przeszył głowę jak nóż. Danuta krzyknęła.
Wpadła na ostry dyżur, zaciskając w dłoniach fotografie.
— Proszę mi powiedzieć prawdę… Gdzie moje dzieci? Gdzie Krzysztof?!
Leokadia rozpłakała się. Po raz pierwszy szczerze. Łzy winy, bólu, żalu. Milczenie — jak nóż w serce. Danuta zemdlała na progu.
Gdy się ocknęła, wybiegła ze szpitala. Biegła przez ulice, przez deszcz, wiatr, ślepo. Dotarła do mostu. Patrzyła w rzekę jak na wyjście. „Skoczę — będzie lżej. Cisza. Zapomnienie…”
I nagle — czyjeś ręce. Mocne, pewne. To był Sławek.
— Danuta… Nie pozwolę ci upaść. Płacz. Tylko nie milcz, nie uciekaj, nie umieraj. Jestem przy tobie.
Wtuliła twarz w jego klatkę piersiową i płakała jak nigdy. On milczał, gładząc jej włosy.
Czekało ich jeszcze wiele — przebaczenie, powrót do życia, nauka od nowa. Ale w tamtej chwili, wśród zimnego wiatru i szarego nieba, zaczęła się nowa historia. Bez dawnego szczęścia, ale z nadzieją na świt.