Ranek zaczął się spokojnie. Odpaliłem silnik, sprawdziłem lusterka i rzuciłem okiem na moją złocistą piękność na przednim siedzeniu. Lusia zawsze uwielbiała jazdę samochodem – siedziała cicho, wpatrzona w okno, czasem kładąc łeb na moich kolanach. Posłuszna, mądra, nigdy nie sprawiała problemów.
– No to co, Lusia, ruszamy? – uśmiechnąłem się, ruszając z miejsca.
Odpowiedziała merdnięciem ogona, ale zamiast odwrócić się do szyby, wpatrywała się we mnie uporczywie.
Po kilku minutach jej wzrok stał się niemal przeszywający. Siedziała, lekko przechylając głowę, i nie spuszczała ze mnie oczu, jakby próbowała coś przekazać.
– Hej, o co chodzi? – zaśmiałem się nerwowo. – Zapomniałem włączyć kierunkowskaz?
W odpowiedzi zaszczekała. Nie krótkim, ostrzegawczym „hau”, ale głośno, natarczywie, jakby się ze mną kłóciła.
– Cicho, Lusia – syknąłem, rzucając szybkie spojrzenie na drogę. – Co się stało?
Nie uspokoiła się. Szczekanie stało się gwałtowniejsze, głośniejsze, aż zaczęło mnie irytować. Zwykle w aucie była cicha, a teraz… jakby coś ją sparaliżowało.
– Może jesteś głodna? – próbowałem zgadnąć. – A może po prostu śpiąca?
Lusia zignorowała moje słowa. Tylko pochyliła się do przodu, wciąż wpatrując się we mnie. I w jej oczach było coś, od czego zrobiło mi się nieswojo.
– Słuchaj, zaczynasz mnie już przerażać… – powiedziałem, nie odrywając dłoni od kierownicy, i delikatnie pogłaskałem ją po pysku.
Wtedy to zauważyłem. Jej wzrok nie był skierowany na mnie… Patrzyła na coś innego. Coś przerażającego. Gwałtownie zahamowałem i zobaczyłem to…
Ostrożnie wróciłem dłonią na kierownicę, ale niepokój nie ustępował. Lusia wciąż siedziała nieruchomo, nie mrugając, raz patrząc na mnie, raz rzucając wzrokiem w dół, w okolice pedałów.
– Co tam jest? – szepnąłem, automatycznie spoglądając pod nogi, choć kilka widziałem.
Zaszczekała ponownie, głośno, potem spojrzała na drogę przed nami, jakby nagliła mnie do działania. Nigdy nie widziałem jej tak zdeterminowanej.
– Dobrze, dobrze – mruknąłem i zjechałem na pobocze.
Po zatrzymaniu wysiadłem i otworzyłem maskę, ale na pierwszy rzut oka wszystko wydawało się w porządku. Wtedy zajrzałem pod podwozie. Tam, pod przednim kołem, na asfalt powoli kapała mętna ciecz.
– Płyn hamulcowy… – wyszeptałem.
Przykucnąłem, dotknąłem palcem kropli – zapach potwierdził moje obawy. Jeden z przewodów był naderwany, a płyn wyciekał prosto na jezdnię.
Przeszył mnie dreszcz: gdybym jechał dalej, zwłaszcza na autostradzie, hamulce mogłyby odmówić posłuszeństwa.
Podniosłem wzrok i spojrzałem na Lusię. Siedziała na siedzeniu, lekko wychylona w moją stronę, i spokojnie, ale uważnie mnie obserwowała.
– No cóż, dziewczyno, dziś jesteś moim aniołem stróżem – powiedziałem, głaszcząc ją po głowie.
I dopiero wtedy zrozumiałem, iż ten dziwny szczek i wzrok nie były kaprysem – po prostu ratowała nam życie.