Postanowiłam zrobić coś dobrego dla mamy. Wyjeżdżając w delegację, zostawiłam jej kluczyki od mojego samochodu. Po co miała się męczyć, dźwigając torby ze sklepu, skoro w garażu stało sprawne, regularnie serwisowane auto? Niestety, spełniło się to, czego najbardziej się obawiałam. Mama przekazała klucze mojemu młodszemu bratu. A on… rozbił go. Nie doszczętnie, ale koszty naprawy są tak wysokie, iż włosy stają dęba. W dodatku ubezpieczenie pokryje mniej niż połowę.
Jestem logistykiem, często jeżdżę w trasy – po Polsce, a choćby za granicę. Na krótsze dystanse wolę własny samochód – szybciej, wygodniej i pewniej. Zawsze jeździłam ostrożnie. Przez jedenaście lat za kierownicą ani jednej kolizji z mojej winy. Owszem, zdarzyło się, iż wjechali we mnie mniej trzeźwi czy uważni kierowcy. Ale generalnie byłam rozsądna. Nie zmieniałam aut często, ale dbałam o nie. Kupowałam używane, oszczędzałam. A w zeszłym roku uznałam – dość. Zasłużyłam na nowy samochód. Nie z drugiej ręki, nie pomalowany po stłuczce, nie z cofniętym licznikiem – zupełnie nowy.
Wzięłam kredyt, dołożyłam wszystkie oszczędności i kupiłam nowego „Skodę”. Zapach wnętrza, idealne hamulce, dach panoramiczy. Marzyłam o niej. Ale ledwie zdążyłam się nią nacieszyć, gdy pracy przybyło, a auto stało bezużyteczne. Tymczasem mama, która też ma prawo jazdy, zaczęła prosić: „Może czasem pojeżdżę – na zakupy, do lekarza?”. Nie odmawiałam. Jeździ ostrożnie, to przecież rodzina.
Postawiłam tylko jeden warunek: żadnych kluczy dla brata. Mój młodszy brat to ucieleśnienie koszmaru każdego kierowcy. Ma żyłkę rajdowca – lubi wyprzedzać, gwałtownie ruszać, nie zachowuje dystansu. W przeszłości odebrano mu prawo jazdy. Jego ostatnie dwa auta skończyły na złomie. Uwielbiam go, ale powierzyć mu kluczyki to jak dać dziecku granat. Mama przytakiwała, zapewniała: „Nie, nie, choćby się nie zbliży”.
Minęło kilka miesięcy. Wracam do domu – i co się okazuje? Auto rozbite. Brat zabrał je bez pytania. A adekwatnie – z pozwoleniem mamy. To ona mu dała klucze. Byłam wściekła. Po pierwsze, wiedziała, jak bardzo mi na tym zależy. Po drugie, rozbił je, bo choćby nie pomyślał o zmianie opon na zimowe. Ja, wyjeżdżając, nie zdążyłam – prosiłam mamę. Zapomniała. A brat choćby nie sprawdził – wsiadł i pojechał. Na oblodzonej drodze, w zakręcie, stracił panowanie nad autem. Uderzył w latarnię.
Gdy zobaczyłam wgniecenie, rozbitą lampę i wykrzywioną maskę, serce mi się ścisnęło. Nowe auto. Kredyt niespłacony. Ledwie miesiąc się nim cieszyłam, a teraz stoi pod blokiem – ani do jazdy, ani na złom.
Straciłam panowanie. Nakrzyczałam. Tak, głośno, ostro, ale czy nie miałam prawa? Prosiłam. Błagałam. Ostrzegałam. I taki efekt.
— To tylko samochód — rzuciła mama, nie patrząc mi w oczy. — Nie dramatyzuj. Da się zreperować. Ważne, iż nikomu nic się nie stało. A jeżeli jeszcze raz na mnie podniesiesz głos, przestanę do ciebie mówić.
Brat – jak to on. Bijąc się w pierś, obiecuje pokryć koszty naprawy. Tylko skąd? Zarabia grosze, a długi ma jak na trzy życia. A mama czeka, iż ją przeproszę. Ma do mnie żal. Nie on, który wjechał w słup, nie ona, która złamała obietnicę. To ja mam przepraszać.
A ja chodzę piechotą. I myślę: czy naprawdę nikt w mojej rodzinie nie potrafi przyznać się do błędu? Czy to moja wina, iż zostałam bez samochodu, na który ciężko pracowałam przez lata? Czasem dobroć spotyka się z niewdzięcznością, a zaufanie – z rozczarowaniem. Ale najważniejsze, by nie stracić wiary w ludzi – choćby gdy zawiedzą.