Dzisiaj znów przypomniałem sobie tamten wieczór, choć wolałbym zapomnieć.
Trzymałem drzwi restauracji, przepuszczając żonę do środka. Za nami zamknęły się cicho, tłumiąc dźwięk muzyki i gwar pijanych gości. W oddali migotały światełka miasta, a wąska droga wiła się między polami, oświetlona rzędami latarni.
— Wyglądasz blado… Może jednak wezmę taksówkę? — zapytała Kinga.
— Nie trzeba, dojedziemy sami. Tylko duszno tam było w środku. Zaraz się ochłodzę. — Przytuliłem ją lekko.
— Ale piłeś… — nie ustępowała.
— Ledwo kilka kieliszków, i to na samym początku. Już wywietrzało. Poza tym nocą ruch mały. Nie martw się — uspokoiłem ją.
— Mama dzwoniła. Mareczek bez nas nie zasnął, czeka — westchnęła Kinga. — Jestem zmęczona.
— To jedziemy? Pół godziny i będziemy w domu. — Wyjąłem z kieszeni kluczyki, nacisnąłem przycisk. Gdzieś w głębi parkingu nasza Skoda krótko zamrugała światłami.
Wyrwałem się z parkingu przed modną knajpą za miastem i ruszyłem pewnie w stronę drogi. Kinga wyciągnęła nogi, oparła głowę o zagłówek — już nie musiała dbać o fryzurę.
— Fajne wesele miał Paweł, co? Ale nasze i tak lepsze — rzuciłem, spoglądając w lusterko na oddalające się światła restauracji.
— Szczerze? Pamiętam je mgliście — odparła, zamykając zmęczone oczy.
— Ja też.
— Własnego wesela nikt nie pamięta. Może dlatego wydaje się lepsze.
— Masz rację — uśmiechnąłem się.
— Myślę, iż mama mogłaby dziś u nas zostać. Jak dojedziemy, jak będziesz ją odwozić… — Kinga ziewnęła.
— Niech zostanie. Też ledwo zipię.
— Mówiłam, żeby wziąć taksówkę. Nigdy mnie nie słuchasz — szepnęła słabo.
— Za późno, już jedziemy. Nie chce mi się jutro wracać po auto.
Kinga nie odpowiedziała. Siedziała z zamkniętymi oczami, marząc o domu, o tym, by zdjąć ciasne buty, w których obtarła nogi, wskoczyć w miękkie kapcie, wziąć prysznic…
Gdyby otworzyła oczy, zobaczyłaby, jak kurczowo ściskam kierownicę, wpatrując się w smugę światła przed maską. Czoło pokryło mi się potem, oddech stał się nierówny. Kinga tego nie widziała.
Nie powiedziałem jej, ale żałowałem, iż wsiadłem za kółko. Czułem, jak serce kurczy się boleśnie, tłocząc krew przez żyły. Z każdym uderzeniem ból narastał. Zatrzymać się? Nie, lepiej dojechać do domu i położyć się…
Wzdłuż drogi stała ściana drzew, a miasto zdawało się uciekać, zamiast przybliżać. Dodałem gazu, ale wtedy ból rozdarł mi klatkę, w oczach pociemniało. Huk wstrząsnął przedmieściami śpiącego miasta, ale ja go już nie słyszałem.
Kierowca tira wyskoczył z kabiny, podbiegł do zgniecionej fury. Od razu wiedział — kierowca nie żyje. Obok siedziała kobieta. Próbował otworzyć drzwi — zablokowane. Wsunął rękę przez rozbite okno, szukał pulsu na szyi. Na próżno. Palce mu drżały.
Zadzwonił po karetkę i czekał.
Uniewinnili go. We krwi kierowcy Skody znaleziono alkohol, sekcja wykazała, iż zmarł na rozległy zawał, zanim uderzył w ciężarówkę, wysyłając auto na przeciwległy pas…
Kierowca tira przyszedł do szpitala zapytać o tę kobietę. Przeszła dwie operacje, ale potrzebowała trzeciej — sztucznego stawu biodrowego. Inaczej nie będzie chodzić. Ale na to potrzeba pieniędzy.
***
— Krzysztof, nareszcie! Znalazłam świetne mieszkanie. Wszystko, o czym marzyliśmy: piąte piętro, winda, centrum miasta, dobry układ. Remont potrzebny, ale mocno zbiłam cenę. Jutro jedziemy oglądać. Ile mamy na koncie? jeżeli nie brałeś, powinno starczyć — Kinga mówiła szybko, gdy rozbierałem się w przedpokoju.
Stała mi na drodze, szukając kontaktu wzrokiem.
— Poczekaj, Kinga — odsunąłem ją delikatnie, poszedłem do łazienki umyć ręce.
— Na co czekać? Takie mieszkanie gwałtownie zniknie. Nakłoniłam właściciela, żeby nikomu więcej nie pokazywał. Nie mogłam się do ciebie dodzwonić — wyłączyłeś telefon.
— Jak jestem za kółkiem, nie odbieram. Wiesz o tym. — Usiadłem przy stole. — Lepiej daj jeść.
Kinga sięgnęła po talerz, otworzyła garnek i zastygła z łyżką w ręce.
— Zmieniłeś zdanie? — Odwróciła się gwałtownie. — Może masz inne plany? Rzuciłeś dobrą pracę, jeździsz taksówką za grosze… Masz inną? Dlaczego milczysz?
— Nie gadaj głupot. Nikogo nie mam. Pieniędzy też nie — dodałem cicho.
— Jak to? — usiadła, wpatrując się we mnie pustym wzrokiem. — Gdzie one są? Kupiłeś mieszkanie kochance?
— Przestań! — podniosłem głos. — Oddałem je tej kobiecie, a raczej szpitalowi, żeby mogła przejść operację.
— Tej, której mąż zginął w wypadku? Ale ty coś temu winien? Uniewinnili cię!
— Nie ja. Nie on. Po prostu znaleźliśmy się w złym miejscu, w złym czasie. On nie żyje, ona została kaleką, a dziecko…
— Więc jej żal. A mnie nie? Nas nie? Latami oszczędzaliśmy, ty tylko w trasach. Całe życie w kawalerce. A teraz taki deal… Nie, oszalałeś. — Wstała, rzuciła talerz na stół, wybiegła z kuchni.
Westchnąłem, poszedłem za nią. Siedziała na kanapie, skrzyżowawszy ręce, wpatrzona w ciemniejące okno. Dotknąłem jej ramienia. Wzdrygnęła się, odtrąciła moją dłoń.
— Przepraszam, iż nie spytałem. Ale to moje pieniądze, mogłem nimi rozporządzać. My jesteśmy zdrowi. Ona nie, musi wychować dziecko. Nie mógłbym żyć, wiedząc, że…
— Dlaczego ty? — przerwała, a w jej głosie zadrżały łzy.
— Tak postanowiłem.
— Nigdy już nie uzbieramy.
— Po co nam duże mieszkanie? Gdyby były dzieci…
— Wymawiasz mi, iż nie mamy dzieci? Proponowałam adopcję!
— Jakie dzieci, Kinga? Za trzyKrzysztof spojrzał na nią, w końcu zrozumiał, iż czasem najlepsze, co możemy zrobić, to po prostu dać komuś nadzieję, choćby jeżeli sami tracimy wszystko.