„Najgorzej trafić na »trójkąt bermudzki«”. Ratownicy medyczni odsłaniają kulisy swojej pracy

news.5v.pl 2 miesięcy temu
  • W środowisku ratowników medycznych wrze po zabiciu ich kolegi przez 59-letniego napastnika w Siedlcach, w czasie gdy ten udzielał mu pomocy
  • — Mam wrażenie, iż w ostatnim czasie agresja wobec nas się nasila. Przez to nie możemy skupić się na swojej pracy, czyli na niesieniu pomocy innym, tylko musimy mieć oczy naokoło głowy – mówi Onetowi pan Błażej, ratownik z Warszawy
  • Mówi, iż okolice Nowego Światu to jak „trójkąt bermudzki” i trzeba być wyjątkowo czujnym. – Chyba bym zwariował, gdybym przejmował się każdym wyjazdem, ale moja rodzina martwi się i każe mi dzwonić po interwencji, czy wszystko ze mną okej – dodaje
  • — Ludzie mają takie przeświadczenie, iż jak pobiją policjanta, to pójdą do więzienia. Ale ratownika można tłuc do woli, bo przecież najwyżej mandat zapłacisz, jak za przekroczenie prędkości. To musi się zmienić – ocenia pan Tomasz, inny ratownik
  • Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu

Do tej tragedii doszło w sobotę, po godz. 18, w Siedlcach. Ratownicy z Samodzielnego Publicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej „RM-Meditrans” SPRiS w tym mieście zostali wezwani do mężczyzny z raną ciętą głowy. Będący pod wpływem alkoholu 59-latek w trakcie udzielania mu pomocy chwycił dwa noże i zaatakował medyków. 64-letni ratownik został ugodzony w klatkę piersiową. Po przewiezieniu do szpitala zmarł.

Ratownik: agresja wobec nas nasila się

Drugi z ratowników, 28-latek, próbował obezwładnić napastnika, ale on również odniósł obrażenia – ma ranę ciętą ramienia. Na zdarzenie zareagował sąsiad, który pomógł powstrzymać sprawcę. Drugi ratownik wezwał policję i dodatkową karetkę. Funkcjonariusze, którzy przybyli na miejsce, potwierdzili, iż sprawca znajdował się pod wpływem alkoholu. Miał dwa promile alkoholu w organizmie. 59-latek również trafił do szpitala, pozostając pod nadzorem policji. Sprawą zajęła się już prokuratura.

To już nie pierwsze takie zdarzenie w ostatnim czasie, kiedy ratownicy w trakcie pomagania innym spotkali się brutalną agresją. Wystarczy przypomnieć chociażby zdarzenie sprzed dwóch tygodni z Żółwina na Mazowszu, kiedy to podczas urodzinowej imprezy w remizie strażackiej doszło do bójki, a gdy załoga karetki udzielała pomocy poszkodowanemu, otoczył ich rozjuszony tłum, a niektórzy zaczęli ich szarpać i popychać. Z kolei w sobotę, 7 grudnia ub.r. ratowników w karetce zaatakował pijany 48-latek, który okazał się funkcjonariuszem SOP.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

— Mam wrażenie, iż w ostatnim czasie agresja wobec nas się nasila. Takich przypadków, gdy jesteśmy atakowani, jest coraz więcej. Przez to w wielu sytuacjach nie możemy skupić się na swojej pracy, czyli na niesieniu pomocy innym, tylko musimy mieć oczy naokoło głowy i uważać, byśmy sami nie padli ofiarami napaści – tłumaczy w rozmowie z Onetem pan Błażej (nazwisko do wiadomości redakcji), ratownik z sześcioletnim stażem z Warszawy.

To on został zaatakowany przez wspomnianego pijanego funkcjonariusza SOP. Jak podkreśla nasz rozmówca, to właśnie alkohol jest najczęstszą przyczyną takich zachowań. Przynajmniej tak się dzieje w stolicy i innych większych miastach. A najgorsze są weekendy.

„Kiedy dojeżdżamy na miejsce, to zaczyna się cyrk”

– Ludzie już od piątkowego wieczoru łoją wódkę na umór, a potem nie mogą ustać na nogach i się przewracają. Bo to choćby nie do poszkodowanych w bójkach wzywani jesteśmy najczęściej, tylko do takich delikwentów, którzy po prostu leżą na chodniku, pod ścianą czy gdziekolwiek. Wcześniej upadając uderzyli się w głowę i teraz krwawią albo po prostu są nieprzytomni z przepicia i nie wiadomo, co się z nimi dzieje – tłumaczy ratownik.

— Często pogotowie wzywają zwykli przechodnie, którzy są zaniepokojeni brakiem kontaktu z kimś leżącym pod ścianą albo po prostu na numer alarmowy dzwonią jego koledzy. I kiedy dojeżdżamy na miejsce, to się zaczyna cyrk. Często zdarza się, iż gdy zaczynamy udzielanie pomocy, otaczają nas inne osoby i instruują nas, jak mamy to robić. Bo wiadomo, iż wszyscy Polacy, zwłaszcza pijani, tak samo jak na polityce i sporcie, znają się również na ratownictwie medycznym – ironizuje pan Błażej.

Często zdarzają się też agresywne osoby z pretensjami. – Krzyczą, gdzie byliśmy, dlaczego tyle czasu tu jechaliśmy, bo ich kolega przecież być może tu umiera. Robi się gęsta atmosfera, ale też przez ten napierający tłum mamy coraz mniej miejsca na udzielanie pomocy. Co pewien czas zdarzają się również osoby, które atakują nas fizycznie – popychają, szarpią, szturchają i grożą pobiciem. A czasem swoje groźby realizują. Chyba nikt nie chciałby w takich warunkach pracować, prawda? – pyta nasz rozmówca.

Inny warszawski ratownik z ponad 10-letnim stażem, pan Tomasz, który również woli pozostać anonimowy, w rozmowie z Onetem zwraca uwagę, iż ten problem dotyczy nie tylko ulicy, ale też interwencji w mieszkaniach bądź innych pomieszczeniach zamkniętych. Osobną kategorią są puby i inne lokale.

„To swoisty trójkąt bermudzki i wjeżdżając tam, trzeba być czujnym”

– Miałem kiedyś sytuację, iż zostałem wezwany na rodzinną imprezę – jeżeli dobrze pamiętam, to chyba w związku z jakimiś popularnymi imieninami – na której pobili się dwaj mężczyźni. W ruch poszły szklane butelki. Wezwano więc karetkę, bo jeden miał rozciętą głowę, ale jednocześnie wszyscy byli do nas, nie wiedzieć czemu, od razu wrogo nastawieni. Kiedy powiedzieliśmy, iż zabieramy go do szpitala, to usłyszeliśmy „g**no, szyjcie go na miejscu, chyba umiecie, nie?”. I już zaczęli się do nas sadzić z pięściami. Jakimś cudem im wyperswadowaliśmy, iż to dla jego dobra i obeszło się bez rozlewu krwi. Ale było blisko – mówi nam ratownik.

— Z kolei jak jest impreza w pubie i tam dochodzi do rękoczynów, to na bank masz, iż twojej akcji ratunkowej będzie się przyglądać cały tłum. I zawsze znajdzie się jakiś malkontent, który powie, iż źle to robimy i będzie podburzał ludzi, którzy wyszli z pubu, żeby popatrzeć. Poza tym, co druga osoba nagrywa wszystko komórką i krzyczy, iż potem nas rozliczy z tej nieumiejętnie prowadzonej akcji. A nierzadko zdarza się, iż trafiamy do internetu, z pokazaniem naszych twarzy. I przyznam szczerze, lepiej nie czytać potem komentarzy, żeby człowieka krew nie zalała – dodaje pan Tomasz.

Jak ratownicy sobie z tym wszystkim radzą? – Takie doświadczenia uczą, jak postępować w takich sytuacjach. Żeby ich uniknąć, np. wsadzamy pacjenta do karetki – oczywiście po rozpoznaniu, co mu jest – odjeżdżamy kilkaset metrów i dopiero wtedy na spokojnie, bez krzyków i popychania, opatrujemy go czy wykonujemy inne czynności. Często jednak jego koledzy uniemożliwiają wniesienie go do karetki i słyszymy: „dlaczego go zabieracie? Opatrzcie i zostawcie go!”. Albo protestuje sam pacjent. jeżeli jest przytomny. Przy czym najczęściej taki pacjent jest agresywny od początku. Wtedy wzywamy policję. Rzadziej zdarza się taki typ, który grzecznie wchodzi do ambulansu, a atakuje nas dopiero wewnątrz pojazdu – zaznacza ratownik.

Pytamy naszych rozmówców, czy ich praca i wyjazdy na tego typu interwencje, nie zaczynają ich przerażać. – Przyznam szczerze, iż jest to coraz bardziej obciążające. Zwłaszcza, o ile masz dyżur w weekend w Warszawie i masz wezwanie na Nowy Świat, do słynnych „pawilonów” na jego tyłach i w ogóle w te okolice. To centrum imprezowe, a dla nas swoisty „trójkąt bermudzki” i rzeczywiście wjeżdżając tam w nocy, człowiek ma z tyłu głowy, iż trzeba być czujnym i uważać na to, co się dzieje wokół. Ja jakoś sobie z tym radzę, bo bym chyba zwariował, gdybym przejmował się każdym wyjazdem, ale moja rodzina bardzo się martwi i każe mi dzwonić po interwencji, czy jestem cały i czy wszystko ze mną okej – relacjonuje pan Błażej.

— To paranoja, iż doszliśmy do takiego etapu, iż boimy się jechać, żeby udzielić komuś pomocy. Dla mnie takim rejonem, w którym może zdarzyć się wszystko, jest warszawska Praga, zarówno Północ, jak i Południe. Jedziemy tam często z duszą na ramieniu, choć staramy się zwalczać to uczucie, bo to po prostu przeszkadza w pracy i uniemożliwia skupienie się. Ale tam również są częste imprezy, a w bramach pełno jest agresywnych typów, którzy tylko patrzą, kogo by tu pobić. Miałem tam również wiele nieprzyjemnych sytuacji – dodaje pan Tomasz.

„To mógł być każdy z nas”

Nasi rozmówcy podkreślają, iż systemowo powinno to być lepiej rozwiązane. – Niby teoretycznie, w zgodzie z prawem, możemy stosować przymus bezpośredni, ale potem trzeba spisywać wielostronicowy protokół, który musi podpisać lekarz. A jak lekarz nie jedzie w karetce, to trzeba go później szukać. Dlatego wielu ratowników odpuszcza. Z drugiej strony rzadko mamy takie szkolenia, jak stosować ten przymus. Poza tym to nie powinno się odbywać tylko na sali gimnastycznej, ale również w zamkniętym pomieszczeniu, przypominającym wnętrze karetki, bo przecież często właśnie tam jesteśmy atakowani i to na takiej małej przestrzeni musimy się bronić – zaznacza pan Błażej.

W przestrzeni publicznej coraz częściej pojawiają się pomysły, by stosować również inne zabezpieczenia ratowników. Miałby być nim np. gaz. – Nie jestem zwolennikiem tej idei. Zdarza się, iż pacjent jest agresywny, bo jest chory. Miałem przypadek taki, iż facet leżał na moście Śląsko-Dąbrowskim na środku jezdni. Kiedy przyjechaliśmy, stał się agresywny. Ale okazało się, iż nie był pod wpływem alkoholu, tylko był cukrzykiem, a to schorzenie może powodować takie zachowania. To takiego pacjenta mam też traktować gazem? – pyta nasz rozmówca.

— Ja jestem zwolennikiem choćby nie tyle zaostrzenia kar dla osób, które atakują ratowników, tylko ich egzekwowania. Bo teraz sądy tego nie robią. Za atak na ratownika są jakieś śmieszne grzywny, choć mogą za to grozić trzy lata więzienia. Więc gdyby od razu takiego agresora wsadzać za kraty, to następnym razem trzy razy się zastanowi, zanim podniesie na nas rękę – ocenia pan Błażej. – Oczywiście w tym przypadku z Siedlec mamy do czynienia zabójstwem. Nie mam tu żadnych wątpliwości. To mógł być każdy z nas – dodaje.

— Ja jestem natomiast za wprowadzeniem możliwości posiadania kajdanek przez ratowników, a przynajmniej tzw. trytytki. Wtedy możemy obezwładnić i unieruchomić takiego agresywnego pacjenta, wezwać policję i przekazać go funkcjonariuszom. Oczywiście o ile jest ranny i wymaga on przewiezienia do szpitala, to i tak my go transportujemy karetką, ale jedzie z nami wtedy policjant, dla bezpieczeństwa – tłumaczy pan Tomasz.

— Natomiast kary dla takich agresorów powinny być takie same, jak za zaatakowanie policjanta. Nie wiem, dlaczego ludzie mają takie przeświadczenie, iż jak pobiją policjanta, to pójdą do więzienia i w ogóle spotkają ich surowe konsekwencje. Ale ratownika można tłuc do woli, bo przecież najwyżej mandat zapłacisz, jak za przekroczenie prędkości. To podejście musi się zmienić, a więc trzeba to też jakoś rozwiązać systemowo. Nie ma wątpliwości, iż coś musi się zmienić, żebyśmy mogli normalnie pracować. Inaczej zaraz zacznie brakować ludzi do pracy w ratownictwie – podsumowuje nasz rozmówca.

Idź do oryginalnego materiału