Zamieniła wnuki na starego psa, a potem w milczeniu grzebała własną winę.
— Danuta, zabierz swojego urwisa! On doprowadza do szaleństwa mojego biednego Benedykta! — syknęła z irytacją Lidia Stanisławówna, wskazując na rozczochranego psa, który leżał w fotelu. — Powiedziałam przecież wyraźnie: natychmiast zabieraj swojego diablika!
Danuta, blednąc, odciągnęła małego Bartka na bok i cicho szepnęła: „Przepraszam, kotku.”
Z sypialni wyszedł Bartosz starszy, przecierając zmęczone skronie:
— Co się znów dzieje? Krzykami nie pozwalacie mi pracować!
— Ach, przeszkadzamy mu w pracy! — zaśmiała się gorzko matka. — A mój Benedykt, przy okazji, odchodzi powoli, a wy tu z waszymi krzykami i pieluchami! Koniec! Wynoście się! Nie będziecie wiecznie wisieć mi na karku?
— Mamo, po co tak? Przecież nie jesteśmy ci ciężarem! Kupujemy jedzenie, Danusia sprząta…
— Mam to gdzieś! Ja swoje już odżałowałam, a wy sobie życie urządzajcie sami! Pakujcie się. Macie trzy dni!
Bartosz spojrzał z nienawiścią na starego psa i w milczeniu wyszedł. Danuta podeszła do łóżeczka, gdzie spały jej półroczne bliźniaki, usiadła obok i nie powstrzymała łez.
— Wyjedziemy dziś — powiedział mąż, obejmując ją za ramiona.
— Ale dokąd, Bartku? Nie mamy ani pieniędzy, ani mieszkania…
— Rafał zostawił mi klucze, wyjechał w delegację. Przeżyjemy tam, a ja znajdę jakieś zajęcie. Damy radę, Danuś, obiecuję.
Skinęła tylko głową i zaczęła pakować rzeczy. Na pożegnanie Lidia Stanisławówna choćby nie wyszła — tylko krzyknęła z kuchni:
— Więc się wyprowadzacie? No to szczęśliwej podróży!
Ale los miał dla nich inne plany. W taksówce, która wiozła ich do przyjaciela, uderzył rozpędzony samochód. Bartosz i dzieci zginęli na miejscu. Danuta przeżyła, ale trafiła do szpitala w ciężkim stanie.
Leżała w śpiączce prawie dwa miesiące. Pewnego szarego, wilgotnego dnia jej powieki zadrżały, oczy się otwarły. Pierwszą osobą, którą zobaczyła, była Lidia Stanisławówna.
— Danusiu, słoneczko moje! Jezu, obudziłaś się… — całowała jej dłonie.
— A… pani kto? — ledwie wyszeptała Danuta.
— Mama… — skłamała teściowa, tłumiąc drżenie.
Lidia Stanisławówna ukryła tragedię. Powiedziała lekarzowi, iż Danuta straciła pamięć, i poprosiła, by nic jej nie mówił. „Nie teraz” — postanowiła. Rzeczy Bartosza i dzieci wyrzuciła, zdjęcia schowała w pudełku na szafie. Chciała cofnąć czas. Naprawić choć trochę.
Danutę wypisano. W domu powoli dochodziła do siebie. Jedyną osobą, przy której czuła się bezpiecznie, był fizjoterapeuta Szymon. Tylko przy nim uśmiechała się szczerze. Lidia Stanisławówna? Jej Danuta nie ufała, czuła coś obcego, zimnego w jej dotyku.
Pewnego dnia Lidia Stanisławówna, chcąc zetrzeć kurz, stanęła na krześle. Noga się poślizgnęła, krzesło się złamało, a kobieta zwichnęła nogę. Danuta zawiozła ją na ostry dyżur, ale w domu zostały dokumenty.
Wróciła po nie i nagle zauważyła zakurzone pudełko na szafie. Otworzyła. Zdjęcia. Ona, Bartosz, bliźniaki… Wszystko wróciło. Ból przeszył głowę jak igła. Danuta krzyknęła.
Wpadła na ostry dyżur, zaciskając w dłoniach fotografie.
— Proszę mi powiedzieć prawdę… Gdzie moje dzieci? Gdzie Bartosz?!
Lidia Stanisławówna rozpłakała się. Po raz pierwszy szczerze. Łzy wyznania, winy, żalu. I cisza — jak nóż w serce. Danuta zemdlała na progu.
Ocknąwszy się, wybiegła ze szpitala. Biegła przez ulice, oślepiona deszczem i wiatrem. Dotarła do mostu. PatrzyOna spojrzała w mętne wody Wisły, czując, jak zimny wiatr owija się wokół niej jak pokutny welon.