Wiedziałam, iż ten moment nadejdzie.
Ale nie sądziłam, iż będzie bolał aż tak bardzo.
Mój mąż otworzył drzwi.
Za nimi stała dwójka dzieci.
Jego dzieci.
A teraz… miały stać się moją odpowiedzialnością.
Była żona mojego męża zginęła w wypadku dwa tygodnie temu.
Samochód wpadł w poślizg, dachowanie, śmierć na miejscu.
Nagłe. Brutalne.
Dzieci zostały same.
A sąd zdecydował, iż ich ojciec powinien się nimi zająć.
Czy to było sprawiedliwe?
Tak.
Czy tego chciałam?
Nie.
Patrzyłam na nich, jak stali w progu.
Dziewczynka miała może osiem lat, chłopiec dziesięć.
Ich oczy były puste, jakby cały ich świat zawalił się w jednej chwili.
I pewnie tak było.
Ale to nie była moja wina.
Ja nie byłam ich matką.
Ja nie prosiłam o tę odpowiedzialność.
— No, wchodźcie — powiedział mój mąż, a w jego głosie zabrzmiała sztuczna radość.
Dzieci zrobiły kilka niepewnych kroków.
Ich walizki zatarły ślady na podłodze.
Ja się nie ruszyłam.
Nie mogłam.
Bo czułam, iż nie dam rady.
Wieczorem siedziałam na kanapie, zaciskając pięści.
— Nie chcę tego — powiedziałam cicho.
Mój mąż spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
— To moje dzieci. Nie miałem wyboru.
— Ale ja miałam!
Nie rozumiał.
Nie rozumiał, iż nie jestem gotowa stać się nagle matką dla kogoś, kto mnie choćby nie chce.
Bo dzieci patrzyły na mnie tak, jakby wiedziały, iż nie chcę ich w tym domu.
I bolało mnie to.
Ale jeszcze bardziej bolała myśl, iż będę musiała udawać, iż jest inaczej.
Pierwsza noc była najtrudniejsza.
Dziewczynka długo płakała w pokoju.
Słyszałam każdy jej cichy szloch.
Chłopiec wpatrywał się w sufit, nie mówiąc ani słowa.
Mój mąż wszedł do ich pokoju, próbując ich uspokoić.
A ja leżałam w naszej sypialni i zastanawiałam się, czy jeszcze kiedykolwiek będę czuła się dobrze w tym domu.
Bo wiedziałam jedno.
To już nigdy nie będzie nasz dom.
Teraz był ich.
A ja byłam w nim obca.