Wszyscy nagrywali umierającego chłopca, ale tylko motocyklista próbował go ratować.
Starszy motocyklista zaczął wykonywać RCP na chłopcu, gdy inni stali wokół, przerażeni, filmując to telefonami. Siedziałam w samochodzie, sparaliżowana, patrząc, jak ten mężczyzna po siedemdziesiątce, w rozprutej skórzanej kurtce, uciska klatkę piersiową chłopca, podczas gdy reszta tylko nagrywała.
Matka chłopca krzyczała, błagając Boga, prosząc kogokolwiek o pomoc. ale tylko motocyklista ruszył się. Krew z jego własnych ran spływała na białą koszulkę chłopaka, gdy liczył uciśnięcia ochrypłym głosem, twardszym niż bruk.
Pogotowie miało przybyć dopiero za osiem minut. Usta chłopca były sine. I wtedy motocyklista zrobił coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam coś, co będzie prześladować wszystkich świadków.
Zaczął śpiewać.
Nie komendy do RCP. Nie modlitwy. Zaśpiewał Szła dzieweczka z przełamującym się głosem, nie przestając uciskać klatki piersiowej chłopca, łzy mieszając się z siwą brodą.
Cały parking zamilkł, słychać było tylko jego głos i rytm uciśnięć. Trzydzieści uciśnięć. Dwa oddechy. Trzydzieści uciśnięć. Dwa oddechy. *Szła dzieweczka do laseczka*
Chłopiec został potrącony przez pijanego kierowcę, gdy szedł do Biedronki. Motocyklista dotarł pierwszy, rzucając swój Harleya, by uniknąć zderzenia z tym samym samochodem. Gdy inni dzwonili na 112 i trzymali się z daleka, on czołgał się po asfalcie, by dotrzeć do chłopca.
Zostań ze mną, synu powtarzał między wersami. Mój wnuk ma twój wiek. Proszę, zostań teraz. Ale nie udawało mu się
Nazywam się Katarzyna Nowak i byłam jedną z czterdziestu siedmiu osób, które widziały, jak Jan Wicher Kowalski ratował życie tego dnia. Ale widziałam też cenę, jaką zapłacił za ten cud, o którym nikt nie mówił, gdy udostępniali tę historię w sieci.
Od lat widywałam go w mieście. Trudno było nie zauważyć starszego motocyklisty z namalowanymi goździkami na kasku i maszyną, która ryczała jak burza. Właściciele sklepów spinają się, gdy parkował. Matki przyciągały dzieci bliżej. Uprzedzenia były automatyczne, nieuświadomione. Siwa broda i skórzana kurtka oznaczały dla wielu niebezpieczeństwo.
Tego wtorkowego popołudnia rozwiał wszystkie przypuszczenia.
Siedziałam w aucie, sprawdzając telefon, gdy usłyszałam uderzenie. Metal o ciało. Piski hamulców. A potem, ryk Harleya urywający się nagle, gdy Wicher rzucił maszynę na ziemię, iskry sypiące się, gdy chrom zarył się w asfalt.
Chłopak Marek Wiśniewski, jak się później dowiedziałam miał na sobie mundurek z Biedronki, pewnie spóźniał się na zmianę. Fura pijanego kierowcy rzuciła go na sześć metrów. Spadł jak porzucona lalka, kończyny w nienaturalnych pozycjach, krew rozlewająca się pod głową.
Ludzie wysiedli z samochodów, tworząc krąg. Telefony w mgnieniu oka uniosły się, by nagrywać. Ale nikt nie dotknął chłopca. Nikt nie wiedział, co robić. Jego matka pojawiła się znikąd, upuszczając torby zakupowe, jabłka tocząc się po parkingu, gdy klękła przy synu.
Proszę! krzyczała. Niech ktoś mu pomoże! Na miłość boską!
Wtedy Wicher działał. Krwawił z własnych ran, lewe ramię zwisało nienaturalnie, a rany widać było przez rozdarcia kurtki. Ale doczołgał się do Marka bez wahania, szukając pulsu drżącymi palcami.
Nie ma oznajmił, natychmiast zaczynając uciski. Niech ktoś liczy. Lewa ręka mi nie działa.
Nikt się nie ruszył, by pomóc. Wciąż tylko nagrywali.
Więc Wicher sam liczył, uciskał jedną ręką, z determinacją wtłaczając życie w te nieruchome płuca, podczas gdy reszta stała bezużyteczna jak posągi.
Raz, dwa, trzy Jego głos był twardy mimo bólu. Fachowy. Jakby robił to już wcześniej.
Później dowiedziałam się, iż tak było. Jan Kowalski był lekarzem polowym w czasie wojny. Uratował siedemnastu żołnierzy w jednej zasadzce, dostał medal, o którym nigdy nie wspominał. Wrócił do domu wśród protestów, znajdując braterstwo w klubie motocyklowym, który rozumiał, co pustynia mu zabrała.
Ale tamtego popołudnia widziałam tylko starszego motocyklistę, który nie pozwalał umrzeć nastolatkowi.
Po czterech minutach wieczność w RCP Wicher zaczął słabnąć. Jego sprawna ręka drżała. Pot mieszał się z krwią na twarzy. Wtedy zaczął śpiewać Szła dzieweczkę, piosenkę, której nauczyła go własna babcia, tę samą, którą nucił, ratując życie w piaskach wojny pół wieku temu.
*Szła dzieweczka do laseczka*
Coś w tym łamiącym się głosie, śpiewającym tę melodię, obudziło tłum. Kobieta w mundurze pielęgniarki podeszła, przejmując uciski, gdy siły Wichra słabły. Murarz ukląkł obok, gotowy do zmiany. Matka ściskała dłoń syna, dołączając do pieśni, której nie znała.
*Do zielonego gaika*
Cały parking śpiewał. Czterdziestu siedmiu nieznajomych, połączonych rozpaczliwą kołysanką motocyklisty. choćby ci, którzy wcześniej się śmiali, choćby biznesmen narzekający na hałas maszyny, choćby ja kobieta, która zaciskała torebkę, gdy on przechodził.
Sześć minut. Siedem. Wicher nie przestawał oddychać za chłopca, choć jego własny oddech stawał się urywany. Kobieta w mundurze Joanna, pielęgniarka po służbie utrzymywała uciski z mechaniczną precyzją.
Osiem minut. Wzrok Wichra zmętniał. Zrozumiałam z rosnącym przerażeniem, iż on też umierał. Wewnętrzne obrażenia z upadku dawały o sobie znać. Ale wciąż wtłaczał powietrze w Marka, wciąż śpiewał między oddechami.
W końcu na parking wjechały karetki. Ratownicy przejęli akcję z nowymi siłami i czystym tlenem. Próbowali pomóc Wichrowi, ale on ich odsunął.
Najpierw chłopak warknął. Ja dam radę.
Nie dawał






