W Polsce ludzie się tak nie komplementują. Albo jak często nowojorczycy się do siebie uśmiechają i nikt nie widzi w tym nic podejrzanego. To prawda. Zapracowani, wiecznie w pośpiechu, skupieni na sobie i na osiąganiu sukcesów mieszkańcy znajdują często – dosłownie w biegu – czas na komplementy i uśmiechy. Nie unikają też patrzenia sobie w oczy, chętnie mówią dzień dobry, wdają się w krótkie pogawędki, a wychodząc z windy czy odchodząc od kasy, życzą miłego dnia. Gwoli ścisłości, nie atakują wszystkich maniakalnym uśmiechem i nie świdrują krępująco wzrokiem obcych w metrze. Przecież to byłoby dziwne. Wykazują się w tych życzliwościach pewnym wyczuciem, które sprawia, iż ów uśmiech czy spojrzenie wprawiają w pogodny nastrój, zamiast stanowić źródło dyskomfortu czy wręcz poczucia zagrożenia. Ale czy to wystarcza, żeby stwierdzić, iż nowojorczycy są mili?
REKLAMA
Zobacz wideo Polacy o teściowych:
Potrafią być oschli, zniecierpliwieni czy opryskliwi
Niedawno amerykański internet zapłonął w wyniku viralowego posta, którego autor, Jordan Green napisał: "Kiedy opisuję moim znajomym kulturę Wschodniego i Zachodniego wybrzeża, często mówię: »Wschodnie Wybrzeże jest życzliwe [kind], ale nie miłe [nice], Zachodnie Wybrzeże jest miłe, ale nie jest życzliwe«. Mieszkańcy Wschodniego Wybrzeża rozumieją, co mam na myśli, w mgnieniu oka. Mieszkańcy Zachodniego Wybrzeża się wściekają. Bycie miłym oznacza mówienie: »Bardzo mi przykro, iż jest ci zimno«, podczas gdy życzliwość może brzmieć: »Ech, mówiłeś to pięć razy, masz tu sweter!«. Życzliwość odpowiada na potrzeby niezależnie od tonu.
Pochodzę z Zachodniego Wybrzeża — urodziłem się i wychowałem w San Francisco, przeprowadziłem się do Portland na studia, a w tej chwili mieszkam w Seattle. Jesteśmy mili, ale nie jesteśmy życzliwi. Wysłuchamy grzecznie twoich skarg, uśmiechniemy się i nigdy więcej się do ciebie nie odezwiemy […]". Społeczność internetowa zaczęła prześcigać się w przykładach. Z komentarzy wyłania się obraz nowojorczyków, którzy potrafią być oschli, zniecierpliwieni czy opryskliwi, ale pod często antypatyczną szorstką skorupą kryją pomocne wnętrze. o ile popłaczesz się w nowojorskim metrze lub na ulicy, to prawdopodobnie nikt choćby na ciebie nie spojrzy. jeżeli jednak będziesz potrzebować rzeczywistej pomocy, na przykład przy wciąganiu wielkiej walizki lub wózka z dzieckiem po schodach w metrze, ludzie pomogą, często bez słów. Kierowcy autobusów zatrzymają się poza wyznaczonym przystankiem, być może przy tym pogrymaszą lub rzucą wrogie spojrzenie, ale to zrobią. Ludzie w windzie, widząc, iż nie ma się wolnych rąk, spytają krótko: "Które piętro?". Kiedy rozmawiałam o tym z moją mieszkającą w Kalifornii znajomą, bez wahania przyznała, iż coś w tym jest.
Nowy Jork Wydawnictwo Luna
Kiedy w Nowym Jorku pośrodku ruchliwej ulicy zepsuje ci się samochód, pierwszy lepszy kierowca powyzywa cię od blokujących ruch debili, a następnie pomoże ci zepchnąć auto na pobocze i w razie czego będzie asystować przy organizowaniu pomocy. W Kalifornii natomiast analogiczny kierowca opuści szybę, wyrazi ubolewanie i zapewniając, iż wysyła mnóstwo pozytywnych wibracji, odjedzie w siną dal.
"My tu sobie pomagamy"
Kiedyś latem pojechałam z Magdą pisarką na plażę do Rockaway. Spędziłyśmy cudowny dzień, prażąc się na słońcu, zanurzając co chwila w Atlantyku, zajadając pysznymi arepas i pijąc sok arbuzowy. Kiedy nadszedł czas powrotu, w drodze na przystań promową zaproponowałam, żebyśmy poszły jeszcze na lody. Moja ulubiona lodziarnia była akurat zamknięta, ale tuż przy deptaku zaparkował food truck z mrożonymi owocowymi przysmakami. Zamówiłyśmy swoje porcje, ale kiedy przyszło do płacenia, okazało się, iż nie możemy tego zrobić ani kartą, ani najpopularniejszą wtedy Venmo (to ta sama aplikacja, na której konto miał pirat parkingowy z BPC, ewidentnie obdarzony lepszym zmysłem biznesowym). Sprzedawca preferował gotówkę, ewentualnie Apple Pay i Zelle, tyle że, niestety, nie uznał za stosowne poinformować nas o tym w chwili przyjmowania zamówienia.
Znalazłyśmy się w kropce. Nasz prom miał niedługo odpływać, na kolejny musiałybyśmy czekać godzinę. Nie było czasu w szukanie bankomatu. Na szczęście tuż po nas lody kupowała młoda matka z dzieckiem. Desperacko zapytałam, czy zgodziłaby się za nas zapłacić, a ja przeleję jej pieniądze na Venmo. Zgodziła się bez wahania. Kiedy później wysłałam jej w aplikacji podziękowania, odpowiedziała:
Przecież to Nowy Jork. My tu sobie pomagamy.
W pierwszej chwili prychnęłam. Jasne. Najbardziej pomocni ludzie na świecie. Ale później przeanalizowałam swoje doświadczenia i doszłam do wniosku, iż rzeczywiście, to mogła nie być pusta deklaracja, mająca wyłącznie na celu zrobienie wrażenia na cudzoziemce.
Zareagowała kuriozalnym wybuchem
Kiedy słyszę, iż nowojorczycy są mili (a adekwatnie to nie mili, ale życzliwi), w pierwszej kolejności myślę o przypadkowej kobiecie z metra, która zszokowała mnie swoją wrogością podczas mojej pierwszej wizyty w Nowym Jorku. Wracałam wtedy z Manhattanu do upiornego mieszkania na Sheepshead Bay. Był jakiś problem z komunikacją, pociągi przyjeżdżały spóźnione i przepełnione. Na stacji, na której czekałam, wysiadło trochę ludzi, więc pojawiła się szansa, iż co najmniej tyle samo będzie mogło wejść. Kiedy jednak spróbowałam to zrobić, jakaś młoda, urzędowo ubrana kobieta nie chciała przepuścić mnie w drzwiach, mówiąc, iż nie ma miejsca. Spojrzałam na nią zdziwiona i bez śladu agresji powiedziałam, iż skoro część osób wysiadła, to jakieś miejsce musi być i gdyby tylko trochę się posunęła, mogłabym spokojnie się zmieścić (studia w Tokio nauczyły mnie, iż jeżeli przy drzwiach pociągu jest miejsce na choćby niewielką część stopy, zmieści się i cały człowiek).
Wiele osób marzy o tym mieście. Ale łatwo tam 'spaść na samo dno' Fot. Franciszek Mazur / Agencja Wyborcza.pl
Kobieta zareagowała kuriozalnym wybuchem – zaczęła wrzeszczeć, czym wyjątkowo przyciągnęła uwagę wszystkim ludzi na peronie. Krzyk nie ustawał, mimo iż natychmiast odpuściłam i odeszłam od drzwi, pogodzona, iż będę musiała pojechać następnym pociągiem. To jedno jedyne doświadczenie na wiele lat ukształtowało moją opinię o nieżyczliwości nowojorczyków. Zaledwie jeden przykry incydent zapisał się w mojej podświadomości tak silnie, iż wyparł wszystkie pozytywne, których było zdecydowanie więcej. Niestety, tak właśnie działają stereotypy.
Gdyby jednak dać krok do tyłu, spojrzeć na kwestię możliwie obiektywnie, dojdzie się do wniosku, iż nowojorczycy, jako ogół, nie mają specjalnego wyjścia. Muszą być dla siebie życzliwi. Nowy Jork to ogromna metropolia, w dodatku bez grama instynktu opiekuńczego. Słynne powiedzenie: „Jeśli uda ci się w Nowym Jorku, uda ci się wszędzie", teoretycznie odnosi się do egocentrycznego przekonania, iż miasto, jako samozwańcze centrum wszechświata, przyciąga najwybitniejszych. A to z kolei sprawia, iż konkurencja w każdej dziedzinie jest naprawdę silna i trudno się wybić. Osiągnięty tu sukces staje się tym samym niemal niepodważalny i stanowi gwarancję powodzenia w każdym innym miejscu na świecie. Z drugiej strony, słynny cytat ma drugie dno – życie w Nowym Jorku stanowi nie lada wyzwanie. Tak długo, jak zarabia się wystarczająco dużo pieniędzy, rzeczywiście można żyć jak w bajce, mając w zasięgu ręki dosłownie wszystko, o czym tylko się zamarzy. jeżeli jednak nie ma się takiego szczęścia, łatwo spaść na samo dno.
Solidarność w obliczu katastrof
Przykładów nie trzeba szukać, widzi się je każdego dnia na ulicach i na stacjach metra w postaci bezdomnych i ludzi niespełna rozumu, których miasto po prostu złamało. Ani razu nie wyciągnęło do nich pomocnej dłoni. Dlatego wzajemna życzliwość jest tu warunkiem sine qua non. Podobnie jak tolerancja i idąca z nią w parze filozofia "żyj i pozwól żyć innym". Kolejną cechą, widoczną u bardzo wielu nowojorczyków, jest solidarność w obliczu katastrof. Ci pozornie zobojętniali, zaabsorbowani własnymi sprawami ludzie bez chwili wahania jednoczą się w kryzysie. A tych w historii Nowego Jorku nie brakuje. Jedenasty września, huragan Sandy, huragan Ida, pandemia, zamieszki po protestach związanych z Black Lives Matter. Za każdym razem miasto powstawało z mniej lub bardziej dosłownych gruzów, również dlatego, iż nowojorczycy stawiali sytuacji czoła zjednoczeni. Ta gotowość do rzucenia wszystkiego i ruszenia na pomoc obcym jest tu szczególnie widoczna.
Dla mnie jej najpiękniejszym i najbardziej wzruszającym symbolem jest historia Stephena Stillera, którą odkryłam zupełnie przypadkiem. Pewnego wrześniowego poranka w naszym mieszkaniu w BPC obudziły mnie dudy. Początkowo stwierdziłam, iż mam omamy słuchowe i wróciłam do spania (odkąd zamieszkaliśmy na Manhattanie, nauczyłam się ignorować różne, dużo głośniejsze dźwięki; dudy, rzeczywiste czy złudne, nie stanowiły problemu). Jednak po jakimś czasie szkocka muzyka ponownie wybiła mnie ze snu i tym razem zaintrygowała na tyle, iż postanowiłam wstać i wyjrzeć przez okno. Okazało się, iż akurat tego dnia organizowany jest coroczny bieg Tunnel to Towers. Zaciekawiona nazwą, zaczęłam szukać informacji, i tak poznałam historię Stephena, strażaka, który zginął, pomagając ratować ludzi jedenastego września. Tamtego dnia skończył zmianę, zanim nastąpiły zamachy, a o tym, co się dzieje, dowiedział się już na Brooklynie, w drodze na golfa. Natychmiast podjął decyzję o powrocie i skierował się do Battery Tunnel (obecnie Hugh L. Carey). Kiedy okazało się, iż tunel, ze względów bezpieczeństwa, został zamknięty dla samochodów, Stephen zabrał ze sobą cały sprzęt i pieszo pobiegł nim z Brooklynu aż pod dwie wieże. Zginął tego samego dnia. Nowojorczycy naprawdę nie muszą być mili. Mają do zaoferowania coś znacznie ważniejszego. Czasami własne życie.