W drodze powrotnej na Święto Dziękczynienia miałem poważny wypadek samochodowy.

newsempire24.com 10 godzin temu

W drodze do domu, w dniu Wigilii, uczestniczę w poważnym wypadku samochodowym.
Jeśli umrze, daj mi znać. Nie będę dziś wieczorem zajmował się papierologią. te słowa słyszy mój syn, kiedy szpital dzwoni, by poinformować go, iż jego matka może nie przeżyć nocnej zmiany.

Ja samej nie dochodzi do uszu. Leżę nieprzytomna, krwawię wewnętrznie. Żebra mam połamane w trzech miejscach, lewa płuca częściowo zapadły się. Gdy otwieram oczy, widzę rurki wychodzące z ramion i maskę oddechową pokrytą własnym, płytkim oddechem. Pielęgniarka podchodzi i czyta mi dokładnie to, co usłyszano podczas telefonu.

Chcę, byś zrozumiał coś ważnego. Mam siedemdziesiąt trzy lata. Pogrzebałam męża, wychowałam dziecko sama, przeżyłam raka piersi i nauczam się żyć z stałym dochodem, który nie zawsze starcza do końca miesiąca. Myślałam, iż znam ból rozstania.

Mylę się.

Zanim przejdę dalej, muszę cię o coś zapytać. Gdziekolwiek jesteś teraz, o którejkolwiek porze, w której mnie oglądasz, chętnie się dowiem. Słuchasz w pracy? W nocy, kiedy nie możesz spać? W drodze do pracy? Napisz komentarz i powiedz, skąd jesteś i która jest godzina. jeżeli ta historia cię porusza, kliknij lub lub polub i zasubskrybuj, bo to, co zamierzam opowiedzieć, musi zostać usłyszane. Musi zostać zapamiętane.

Teraz przenoszę cię z powrotem do tego szpitalnego pokoju.

Pierwsze, co pamiętam, to stały pulsujący dźwięk nieprzerwany, rytmiczny. Potem zapach. Ten specyficzny miks środka dezynfekcyjnego i płynu do podłóg, który mówi, iż jesteś w miejscu klinicznym, w miejscu poważnym.

Oczy najpierw nie chcą się otworzyć. Wydają się przyklejone, ciężkie. Kiedy w końcu udaje mi się je rozdzielić, światło fluorescencyjne nad głową jest tak jasne, iż muszę mrugać.

Wszystko boli. Nie ostry krzykający ból, ale głęboki, rozległy dyskomfort, który mówi, iż stało się coś bardzo złego. Klatka piersiowa jest napięta, ograniczona. Lewa ręka pulsuje. Czuję ciągnięcie w okolicy brzucha. Gdy próbuję zmienić pozycję, ogień przeszywa żebra.

Nad moją głową pojawia się twarz. Młoda kobieta w kombinezonie, ciemne włosy związane w schludny kucyk, oczy życzliwe, ale zmęczone.

Grażyno mówi cicho. Grażyno, słyszysz mnie?

Próbuję mówić, ale gardło jest suche jak papier. Jedyne, co potrafię, to chyrek. Pielęgniarka sięga po małą szklankę z gąbką na patyczku i podsuwa mi wodę.

Nie próbuj jeszcze mówić. Przeszłaś dziś wieczorem poważny wypadek samochodowy. Czy pamiętasz?

Wczorajszy wieczór. Wigilia. Ciastka w tylnej kanapie. Autostrada A4. Ciężarówka, która wyłoniła się znikąd. Zderzenie.

Kiwnie lekko głową.

Jesteś w Szpitalu Powiatowym w Krakowie kontynuuje pielęgniarka. Przywiezli cię karetki. Miałeś poważne obrażenia, Grażyno. Połamane żebra, wewnętrzne krwawienie, częściowo zapadnięte lewe płuca. Potrzebowałeś pilnej operacji.

Operacja.

Słowo unosi się w mojej głowie, ciężkie i dziwne. Czy wyraziłam zgodę na operację? Nie pamiętam, żebym coś podpisywała. Nie pamiętam nic po tym, jak poduszka powietrzna wystrzeliła i świat się wywrócił.

Próbowaliśmy skontaktować się z twoim kontaktem alarmowym mówi, a w jej głoszie pojawia się coś ostrożnego, wyważonego. Twój syn, Piotr, to prawda?

Kiwnie ponownie. Piotr, jedyne dziecko. Chłopiec, którego samodzielnie wychowywałam po śmierci męża, kiedy miał dwanaście lat. Mężczyzna, którego dzwoniłam w każdą niedzielę, chociaż rzadko odbierał. Ten, który zawsze mówił, iż jest zbyt zajęty, zbyt zestresowany, przytłoczony własnym życiem, by przyjechać.

Ale w sytuacji awaryjnej miał przyjść. Miał odłożyć wszystko.

Wyraz twarzy pielęgniarki lekko się napina. Patrzy w stronę drzwi, potem z powrotem na mnie.

Grażyno, muszę ci coś powiedzieć i chcę, żebyś zachowała spokój, dobrze? Twoje parametry są teraz stabilne, ale musisz odpocząć.

Moje serce przyspiesza. Monitor przy mnie bije szybciej.

Co się stało? szepczę.

Zawaha się. Potem podciąga krzesło bliżej łóżka i siada, ręce splecione w kolanach.

Kiedy przyprowadzono cię, byłaś w stanie krytycznym. Lekarze uznali, iż natychmiast potrzebujesz operacji, aby powstrzymać krwawienie i napompować płuca. Ale ponieważ byłaś nieprzytomna, potrzebowali zgody od twojego najbliższego krewniaka.

Piotr wymamruję.

Tak. Personel dzwonił do niego wiele razy. Wyjaśniali sytuację. Powiedzieli mu, iż możesz nie przeżyć nocy bez zabiegu.

Moja klatka piersiowa napina się nie od urazu, ale od czegoś innego. Coś zimnego i przytłaczającego.

I? szepcę.

Żuchwa pielęgniarki napina się. Patrzy mi prosto w oczy i widać, iż nie chce mówić tego, co zaraz powie, ale i tak to robi.

Powiedział cytuję dosłownie z notatek jeżeli umrze, daj mi znać. Nie będę dziś wieczorem zajmował się papierologią.

Pokój zapada w ciszę, przerywaną jedynie bitem maszyn.

Patrzę na nią, czekając, iż się zaśmieje, iż powie, iż to pomyłka, nieporozumienie, okropny żart.

Nie śmieje się.

Mówił, iż organizuje wigilię kontynuuje cicho. Powiedział personelowi, iż nie może wyjść. Odmówił przyjścia do szpitala. Odmówił podpisania zgody.

Nie mogę oddychać. Nie ze względu na płuca, ale dlatego, iż ciężar tych słów właśnie rozbił wszystko we mnie.

Jeśli umrze, daj mi znać. Nie będę dziś wieczorem zajmował się papierologią.

Mój syn. Mój jedyny syn. Chłopiec, którego kołysam, gdy miał koszmary. Nastolatek, któremu pracowałam na dwa etaty, by wysłać go na studia. Mężczyzna, którego ratowałam z problemów finansowych wielokrotnie, zawsze mówiąc, iż wszystko w porządku. To, co robią matki.

Nie mógł wyjść ze swojej imprezy. Nie mógł podpisać kawałka papieru, który mógłby uratować moje życie.

Łzy pieką za oczyma, ale odmówiłam im popłynąć. Jeszcze nie. Nie przed tym obcym, który patrzy na mnie z tak wielką litością.

Chcę krzyczeć szepczę. A potem jak? Jak tu jestem? Jak operacja się odbyła?

Wyraz twarzy pielęgniarki nieco się łagodzi.

Ktoś inny podpisał mówi.

Mrugnę. Co?

Ktoś inny przybył. Ktoś, kto nie był wymieniony jako twój kontakt alarmowy, ale kogoś, kto cię znał. Przekonał lekarzy, iż może podpisać jako tymczasowy opiekun medyczny. Pozostał przy operacji od początku do końca. Sprawdzał cię co kilka godzin od tego czasu.

Moja głowa szaleje, próbując pojąć to.

Och.

Spogląda na kartkę w rękach, potem na mnie.

Jego imię to Krzysztof Krawczyk.

Świat przechyla się.

Krzysztof.

Nie słyszałam tego imienia od lat. Może dekady, może dłużej.

Krzysztof Krawczyk? powtarzam, głos ledwo słyszalny.

Kiwnie.

Czy go znasz?

Czy go znam? Och, znałam go. Ale pytanie nie brzmiało, czy go znam. Pytanie brzmiało, dlaczego, na ziemi, miałby być tam. Dlaczego miałby podpisać. Dlaczego miałby się przejmować.

Leżąc w tym szpitalnym łóżku, z jeszcze słyszącymi się słowami mojego syna, i imieniem z przeszłości, które nagle pojawiło się jak duch, uświadamiam sobie coś.

Moje życie niemal skończyło się na tej autostradzie.

Ale coś innego również się skończyło.

Pielęgniarka wstaje, regulując kroplówkę.

Zostawił swój numer przy recepcji, powiedział, żeby zadzwonić, kiedy się obudzę. Czy mam? pyta.

Nie odpowiadam od razu. Po prostu wpatruję się w sufit, myśląc o tym, jak moje serce łamie się i goi jednocześnie.

W końcu szepczę: Tak.

Bo kimkolwiek teraz jest Krzysztof Krawczyk, cokolwiek go przywiodło do tego szpitala, zrobił coś, czego mój własny syn nie zrobił.

Przybył.

Cofnijmy się do początku, do chwili, gdy wszystko się zmieniło.

To był wieczór wigilijny, późne popołudnie. Niebo już ciemniało, ten wczesny zimowy zmierzch, który przychodzi za wcześnie i trwa za długo. Jechałam autostradą A4, kierując się w stronę domu syna na przedmieściach. Dłonie trzymały kierownicę nieco za mocno, tak jak zawsze, kiedy robiłam tę trasę.

Na siedzeniu pasażera leżały dwa ciasta dyniowe kupione, ale podane z domową bitej śmietaną, którą zrobiłam tego ranka. Przyniosłam też sałatkę z fasolki szparagowej, tę, którą Piotr zawsze prosił każdego roku, kiedy był młodszy. Nie prosił o nią już chyba piętnaście lat, ale i tak ją przygotowałam.

Stare przyzwyczajenia.

Radio grało cicho, jakaś świąteczna stacja przewijająca te same dwanaście piosenek, które wszyscy znają na pamięć. Nie słuchałam naprawdę. Myśli miałam zajęte zwykłą listą zmartwień.

Czy Brooke, moja synowa, znajdzie coś nie tak w tym, co przynoszę? Zawsze tak robiła. Zbyt dużo soli. Niezbyt ekologiczne. Sklepowy spód zamiast domowego. Ostatniej Wielkanocy wręczyła mi moje jajka w wersji lepiej przynieść wino.

Zabrałam sałatkę, mimo wszystko.

Mówiłam sobie, iż ten rok będzie inny. Nie będę się tak napinała. Nie będę kręcić się w kuchni, pytając, czy mogę pomóc. Nie będę głośno śmiała się z dowcipów Piotra ani nie zadawała zbyt wielu pytań o wnuki, których prawie nie widuje. Po prostu będę obecna, cicha, wdzięczna, iż jestem zaproszona.

Zawsze tak sobie mówiłam.

A potem zawsze kończyłam dokładnie tak, jak obiecałam, iż nie zrobię. Bo prawda była taka, iż desperacko potrzebowałam poczucia, iż liczę się dla własnego dziecka. Desperacko potrzebowałam poczucia, iż należę do jego życia.

Autostrada rozciągała się przed mną, trzy pasma lekkiego ruchu. Wędrowali w niej podróżni świętujący, rodziny zmierzające ku ciepłu i hałasowi i stołom pełnym jedzenia. Zastanawiałam się, ile z nich jedzie w stronę ludzi, którzy naprawdę ich chcą.

Odrzuciłam tę myśl. To nie było sprawiedliwe. Piotr chciał mnie tam.

W końcu Brooke wysłała wiadomość trzy tygodnie temu z godziną i przypomnieniem: proszę przyjść punktualnie. To się liczyło jako zaproszenie.

Temperatura spadała w ciągu dnia. Widzę oddech, kiedy wsiadam do auta, mimo włączonego ogrzewania. Drogi były suche, nie było jeszcze lodu ani śniegu. Sprawdziłam prognozę trzy razy przed wyjazdem, bo zawsze tak robiłam, bo ostatnią rzeczą, którą chciałam, było być obciążeniem, sprawiać kłopoty, martwić kogokolwiek.

Gdybym tylko wiedziała, iż to właśnie zmartwienie jest ostatnią rzeczą, jaką poczuje mój syn.

Ruch zwalnia, gdy zbliżam się do skrzyżowania, gdzie A4 łączy się z drogą krajową nr 12. Budowa zwęża pasy, zmuszając wszystkich do wąskiego zjazdu. Zmniejszam gaz, dając samochodowi przed sobą dużo przestrzeni. Bezpieczna jazda to tak nazywał to mój zmarły mąż.

Grażyno mówił, jedziesz, jakbyś zdawała egzamin za każdym razem.

Może tak robiłam. Może wciąż tak robię.

Ciężarówka pojawia się w lusterku w połowie mili od tyłu. Zauważam ją, bo jedzie szybciej niż reszta, przeplata się między pasami. Nie agresywnie, ale z taką niecierpliwą pewnością, iż mnie niepokoi.

Nigdy nie lubiłam jeździć obok dużych ciężarówek. Czują się, jakbym była mała. Narażona. Jakby jeden niewłaściwy ruch i po prostu zniknęła pod ich kołami.

Przesuwam się na prawy pas, myśląc, iż jej pozwolę przejechać. Bezpieczniej tak.

Ale ciężarówka zjeżdża w prawo, także.

Wtedy wszystko dzieje się jednocześnie.

Samochód przede mną nagle hamuje. Światła stopu rozbłyskują na czerwono w przygasłym świetle. Uderzam w hamulec mocny, ale kontrolowany i auto zwalnia płynnie.

Nie ma problemu.

Ale ciężarówka za mną nie zwalnia.

WidziałCiężarówka przelatuje obok, a ja, wstrząśnięta, patrzę, jak światła awaryjne rozświetlają zderzoną masę, wiedząc, iż przetrwałam choćby bardzo cienko.

Idź do oryginalnego materiału