Ta tragedia niczego nas nie nauczyła. Ile osób musi zginąć, żebyśmy przejrzeli na oczy?

natemat.pl 3 tygodni temu
Kwiaty zawieszone na drzewie i dwa pluszowe misie. Ten mały "ołtarzyk" przy przejściu dla pieszych przy ulicy Ordona w Warszawie to symbol tragedii – w styczniu pod kołami samochodu zginął tam 14-latek. Śmiertelnie potrącił go kierowca, który uciekł z miejsca zdarzenia. Przez chwilę mówiło o tym pół Polski, ale ponad miesiąc później został smutny wniosek – niczego nas to nie nauczyło.


Mieszkam w pobliżu ulicy Ordona i widzę, co się tam dzieje. Na razie od kilkunastu miesięcy w całej okolicy trwa przebudowa wszystkiego, co możliwe. W naTemat pisaliśmy dwa lata temu, jak skutecznie zamieniono całe osiedle... w lej po bombie. A bardziej serio, w drogową pułapkę.

Wydawało się, iż za moment drogowcy dopną tam ostatnie zmiany. Był już nowy asfalt, ale brakowało sensownych, dobrze oświetlonych przejść dla pieszych. A ruch jest tam non stop – z każdej strony.

"Tragedia na Ordona. Nie żyje 14-latek"


Takie nagłówki pojawiły się w mediach 3 stycznia. Kierujący busem potrącił nastolatka na oznakowanym przejściu dla pieszych. Następnie uciekł z miejsca wypadku – nie udzielił pomocy 14-latkowi. Chłopiec w ciężkim stanie trafił do szpitala, jednak nie udało się go uratować.

Za kierownicą busa siedział 43-letni Andrzej K. Był wcześniej karany, miał zatrzymane prawo jazdy i sądowy zakaz prowadzenia pojazdów. Prokuratura podkreślała, iż nie ma dowodów, by w chwili wypadku kierowca był pijany. Ale to teraz bez znaczenia. Chłopak nie żyje, bo zabił go drogowy recydywista.

Jasne, można powiedzieć, iż na bandziorów za kółkiem żadne przepisy nie będą wystarczająco skuteczne. Mógł "zahaczyć lusterkiem" (tak się podobno tłumaczył - red.) pieszego na najlepiej oznakowanym przejściu w kraju. jeżeli nie zwolniłby i nie zachował podstawowej ostrożności, podobna tragedia mogła zdarzyć się wszędzie.

Ale Ordona to specyficzne miejsce, na co sam zwracam uwagę. I niestety, śmierć młodego chłopaka nie działa na naszą wyobraźnię. Albo inaczej – działała przez chwilę. Dzisiaj nic już nie daje kierowcom do myślenia, by tam zwolnić. Kiedy są korki, tak naprawdę jest bezpieczniej, bo... wszyscy stoją. Wystarczy, iż pojawi się luka i sporo kierowców lubi nagle przyspieszyć. A tam co chwilę ktoś próbuje przejść na drugą stronę ulicy.

– Codziennie rano w drodze do przedszkola córki mijam drzewo obwieszone wieńcami, do niedawna były też pluszowe misie – mówi naTemat pani Natalia, która również mieszka w pobliżu.

– Wiem, iż jedna z mieszkanek Odolan aż sześć razy alarmowała policję, radnych i miasto. Powtarzała, iż to niebezpieczne miejsce, a samochody - również ciężarowe i busy - przejeżdżają tędy z nadmierną prędkością. Sprawa ucichła, niektórzy zapomnieli. Zwłaszcza kierowcy – dodaje w rozmowie z nami.

Niestety, kierowcy na Ordona często jeżdżą po prostu nerwowo. Szczególnie w porannym i popołudniowym szczycie, kiedy nagle wszyscy chcą się włączyć do ruchu z przylegającej ulicy Jana Kazimierza. Albo gdy rozpędzeni wjeżdżają z ul. Kasprzaka właśnie w Ordona. Najpierw mają jedno przejście dla pieszych, a za kilkadziesiąt metrów kolejne – to, na którym zginął 14-latek. Tam trzeba mieć oczy dookoła głowy.

Tym bardziej iż wspomniane przejścia wciąż są prowizoryczne. To ze zdjęcia wygląda na ogarnięte w stu procentach, ale gdybym miał sam ocenić, jest niedoświetlone. Mimo iż centralnie nad nim stoi uliczna lampa. Częściowo zdarte żółte pasy też nie pomagają.

I do tego jeszcze te pędzące ciężarówki czy betoniarki, o których wspomniała pani Natalia. Ale uważać powinien KAŻDY uczestnik ruchu.

– Dziś na przejściu dla pieszych przed nosem z dużą prędkością mignęło mi eleganckie auto. Stałam z wózkiem, dzieckiem i psem. Próbowałam zapisać rejestrację, jednak mężczyzna jechał za szybko. Wściekłam się. Myślałam, iż ludzie dłużej pamiętają, przychodzą im jakieś refleksje. I coś im w głowach zostaje. Przecież nie dalej jak miesiąc temu życie stracił tu 14-letni chłopiec! – gotuje się pani Natalia.

Po styczniowej tragedii pojawił się oficjalny głos z wolskiego ratusza, iż w tym miejscu musi być monitoring. Wspomniał o tym burmistrz Woli Krzysztof Strzałkowski. Problem w tym, iż podobne dramaty nie bywają żadną nauczką.

Pamiętacie wypadek na Sokratesa w Warszawie? 2019 rok, mężczyzna przechodził przez pasy z żoną i trzyletnim synem. Zginął na ich oczach, potrącony przez Krystiana O., który jechał swoim autem dwa i pół raza szybciej, niż zezwalały przepisy. Ograniczenie było do 50 km/h. Po raz kolejny przyczyną było tu skrajne łamanie przepisów.

Ale mieszkańcy pisali później, iż na Sokratesa jest niebezpiecznie. Raz samochód kogoś przepuści, a raz nie. Znaki z ograniczeniami były fikcją – tak jak w wielu podobnych miejscach, gdzie kierowców coś kusi, żeby się rozpędzić.

I co? W 2021 r. stołeczny urząd ogłosił, iż ulica Sokratesa "będzie bezpieczniejsza". Dwa lata po tragedii. W 2022 r. chwalił się asfaltowaniem nowej nawierzchni. To już trzy lata po tragedii. A takich czarnych punktów na drogowej mapie Polski wciąż są tysiące.

Idź do oryginalnego materiału