— Kasia, zabierz swojego urwisa! On doprowadza mojego biednego Bruna do szaleństwa! — zirytowana syknęła Halina Kazimierzowa, wskazując na wystraszonego psa leżącego na fotelu. — Mówiłam wyraźnie: natychmiast zajmij się swoim diabłem!
Kasia, blada, odciągnęła małego Bartka na bok i szepnęła cicho: „Przepraszam, kotku”.
Z sypialni wyszedł Bartosz starszy, przecierając zmęczone skronie:
— Co się znowu dzieje? Krzykami nie dajecie mi pracować!
— Ach, przeszkadzamy mu w pracy! — zaśmiała się gorzko matka. — A mój Bruno, niech cię to obchodzi, przeżywa ostatnie dni, a wy tu z waszymi wrzaskami i pieluchami! Koniec! Wynoście się! Nie zamierzacie chyba wiecznie żyć na mojej głowie?
— Mamo, po co tak? Przecież nie siedzimy ci na karku! Kupujemy jedzenie, Kasia sprząta…
— Mam to gdzieś! Ja swoje już przeżyłam, a wy sobie życie urządzajcie sami! Pakujcie się. Macie trzy dni!
Bartosz wściekle spojrzał na starego psa i milcząco wyszedł. Kasia podeszła do łóżeczka, gdzie spały jej półroczne bliźniaki, usiadła obok i nie powstrzymała łez.
— Wyjedziemy dziś — powiedział mąż, obejmując ją za ramiona.
— Ale dokąd, Bartku? Nie mamy pieniędzy, ani mieszkania…
— Marek zostawił mi klucze, wyjechał w delegację. Przeżyjemy tam, a ja znajdę coś dorywczo. Damy radę, Kasia, obiecuję.
Skinęła tylko głową i zaczęła pakować rzeczy. Na pożegnanie Halina Kazimierzowa choćby nie wyszła — tylko krzyknęła z kuchni:
— Zdecydowaliście się wynieść? No to szerokiej drogi!
Ale los przygotował dla nich zupełnie inną ścieżkę. W taksówce, która wiozła ich do przyjaciela, na pełnej prędkości uderzył samochód. Bartosz i dzieci zginęli na miejscu. Kasia przeżyła, ale trafiła do szpitala w ciężkim stanie.
Leżała w śpiączce prawie dwa miesiące. Pewnego ponurego, wietrznego dnia jej powieki drgnęły, oczy się otworzyły. Pierwszą osobą, którą zobaczyła, była Halina Kazimierzowa.
— Kasieńko, słoneczko moje! Boże, obudziłaś się… — całowała jej dłonie.
— A… kim pani jest? — wyszeptała ledwie słyszalnie Kasia.
— Mama… — skłamała teściowa, tłumiąc drżenie głosu.
Halina Kazimierzowa ukryła tragedię. Powiedziała lekarzom, iż Kasia straciła pamięć, i poprosiła, by nic jej nie mówili. „Jeszcze nie czas” — postanowiła. Rzeczy Bartosza i dzieci wyrzuciła, zdjęcia schowała w pudle na szafie. Chciała cofnąć czas. Cokolwiek naprawić.
Kasię wypisano. W domu powoli wracała do zdrowia. Jedyną osobą, przy której czuła się bezpiecznie, był masażysta Sławek. Tylko przy nim się uśmiechała. A Halinie Kazimierzowej… nie ufała, wyczuwała coś obcego, zimnego w jej dotyku.
Pewnego dnia Halina, chcąc przetrzeć kurz, stanęła na starym krześle. Noga się poślizgnęła, krzesło się złamało, a kobieta zwichnęła nogę. Kasia zawiozła ją na pogotowie, ale dokumenty zostały w domu.
Wróciła po nie i nagle zobaczyła na szafie zakurzone pudełko. Otworzyła. Zdjęcia. Ona, Bartosz, bliźniaki… Wszystko wróciło. Ból przeszył jej głowę jak nóż. Kasia krzyknęła.
Wpadła na pogotowie, ściskając fotografie.
— Proszę mi powiedzieć prawdę… Gdzie moje dzieci? Gdzie Bartosz?!
Halina Kazimierzowa rozpłakała się. Po raz pierwszy naprawdę. Łzy wyznania, winy, rozpaczy. Milczenie ciąłe jak nóż. Kasia zemdlała w progu.
Ocknąwszy się, wybiegła ze szpitala. Biegła po ulicach, ślepa, wKasia spojrzała w oczy Sławkowi, który nieustannie towarzyszył jej w milczeniu, i po raz pierwszy od dawna poczuła, iż cierpienie nie musi być końcem, ale początkiem nowej drogi.