Wysoka cena tanich usług
Ambrosio, jeden z bohaterów powieści Rozmowa w Katedrze Mario Vargasa Llosy, był kierowcą busa „Górska Błyskawica”. Była to „okryta kurzem furgonetka wyładowana chyboczącymi się skrzyniami i walizami, które przymocowano linką na dachu”. 50 lat później te furgonetki wciąż jeżdżą po całym kraju, a ja siedzę w jednej z nich.
Jadę busem z miasta Piura na północy Peru do nadmorskiego kurortu Mancora. Jest gorąco, wilgotno, samochód jest przepełniony i głośny, bo każdy coś ogląda w swoim telefonie, a słuchawek nie uznaje nikt. Boli mnie głowa, mam mdłości i cały jestem spocony i spięty. Przeżywam jedną z najgorszych tras życia.
Niepotrzebnie wsiadłem do tego busa. To wysłużona, chińska podróbka mercedesa Sprintera. Skierował mnie do niego taksówkarz, który okłamał mnie na lotnisku, iż na przystanek busów nie jeżdżą tuk-tuki. Taryfiarz oferował przejazd do samej Mancory, czyli 140 kilometrów, za 200 soles od osoby. To mniej więcej 200 złotych z groszami różnicy. Bus kosztuje 80. Niedaleko jest dworzec autokarowy, ale naganiaczka z busa mówi mi, iż autokar jest tylko 20 soles tańszy, a jedzie o godzinę dłużej i nie ma klimatyzacji. Bus ruszył z półtoragodzinnym opóźnieniem, a klima nie działała. Tydzień później, gdy wracałem, okazało się, iż bilet autokarowy kosztuje nie 60, a jedynie 25 soles.
Przeżyję, wypocznę i będzie ok, ale martwię się o bagaże, które jadą na dachu, przywiązane pasami i siatką. Wierzę, iż dobrze je umocowano, ale prześladuje mnie myśl, iż jeżeli gdzieś po drodze spadną, nikt nic mi na to nie poradzi. Za oknem przesuwają się rozległe pola naftowe, plantacje ryżu i drzew owocowych.
Jedziemy Autostradą Panamerykańską. Niedawno, półtora tysiąca kilometrów na południe, jechałem też Autostradą Interoceaniczną. Obie odpowiadają naszej klasie dróg wojewódzkich. Są dziurawe, kręte, prowadzą przez miasta i wioski. W jednym miejscu z powodu napraw zarządzono ruch wahadłowy. Do zatrzymujących się w upalnym słońcu samochodów podchodziły z obu stron grupy kobiet z dziećmi. Sprzedawały słodycze, chrupki, lody, napoje, cokolwiek. jeżeli kupię coś od jednej, czy nie powinienem kupić od wszystkich? Fatalnie się czuję z tym dylematem, za każdym razem, gdy zaczepiają mnie uliczni sprzedawcy. Speszony nie kupuję nic.
Na górskich odcinkach często kruszą się skały i spadają na drogę. Miejscowi sprzątają kamienie z jezdni, a każdy przejeżdżający pojazd musi zapłacić myto za ich pracę. W mieście kierowcy autobusów płacą naganiaczom na przystankach. Kierowca taksówki musi zapłacić, żeby wjechać na teren dworca autokarowego. Pasażerowie z biletami muszą dodatkowo zapłacić z wyjście z hali na perony. Dworzec też musi się z czegoś utrzymywać. Nie ma tu państwowych przewoźników.
Płacisz za każdy krok. Płacisz grosze: tu dwa soles, tam pięć, ale przez dzień i tak zbiera się z tego brzęcząca sakiewka. Krążą też banknoty – wymemłane, posklejane, mokre. Stówki prawie zawsze są jak nowe, ale dziesiątki, dwudziestki i pięćdziesiątki lepią się jak psu z gardła.
Płacisz za każdy krok, chociaż nikt nigdzie nie chodzi. Chodniki są wąskie, jakby ich nie było. Chcąc kogoś minąć, spadasz na jezdnię. Jako pieszy nie istniejesz. W ulicznej hierarchii jesteś najniżej, więc żeby się dostać na drugą stronę jezdni, czekasz długo albo wskakujesz między dziesiątki terkoczących, trąbiących non stop maszyn, licząc na własną uważność i refleks.
Przyglądają się temu wszechobecne psy. Może to jednak one są najniżej. Ambrosio z powieści Llosy był też hyclem, a książka zaczyna się od tego, iż w Limie trwa akcja wyłapywania i mordowania psów z powodu epidemii wścieklizny. Psy są tu, gdziekolwiek spojrzysz, a najbardziej rzucają się w oczy te pozbawione sierści, z charakterystycznymi czuprynkami. W Europie to ekskluzywna rasa – tu błąkają się po ulicach, pokryte świerzbem i bliznami.
Co chwilę ktoś nawołuje na taksówkę, tuk-tuka lub mototaxi. Targuj się z każdym, gringo, i jedź. W Polsce za żadne skarby nie wsiadłbyś do takiego gruchota. A tutaj motocyklem śmigają po czworo, do szkoły, do pracy, z pracy do pracy, codziennie.
Przy wyjściu z dworca stoją taksówkarze, którzy koniecznie chcą nas zawieźć do hostelu za 20 soles. Stojący obok tuk-tuk byłby tańszy, ale kierowca mówi, iż w tamten rejon nie jeździ, więc mam wziąć taxi. To podstawiona atrapa. 20 metrów dalej łapię tuk-tuka z ulicy za 4,50. Pojazd to własność kierowcy, na budzie ma wielkie logo Nike. Mijamy też Adidasy i Pumy. Taka ozdoba.
W andyjskim Pisac taksówkarze dzielą się między sobą, żeby każdy miał po równo kursów w ciągu dnia. To jednak nie obejmuje busiarzy ani kierowców tuk-tuków. Pewien taksówkarz niemal wyrwał nas z rąk busiarzowi. Wywiązała się awantura, myślałem, iż się pobiją, ale taksówkarz miał mores u tamtego kierowcy. Zawiózł nas za połowę ceny.
W Pisac panuje kolektywizm agrarny. Też się za wszystko płaci, ale pieniądze są rozdzielane między całą społeczność. Bez paragonów, oczywiście. Gorzej, gdy interesy jednej spotykają się z inną społecznością.
Pewnej soboty w Pisac doszło do bitwy. Miejscowi starli się z tymi z sąsiedniej wioski, Coya – poszło o działki nad rzeką Urubamba. Ponad sto osób walczyło na pięści, trzy trafiły do szpitala. Dowiedziałem się o tym dopiero następnego dnia od strażnika w parku archeologicznym. Starcie zaaranżowano tak, żeby nie wystraszyć turystów z miasta.
Mikro-makroekonomia ludowa
Rozmawiając z taksówkarzami i wszelkimi innymi przewoźnikami, układam sobie teorię tutejszej ekonomii ludowej. Każdą cenę, pomijając jedzenie i przedmioty codziennego użytku, można stargować o jedną trzecią. Kwota wyjściowa usług to stawka dla zamożnych obcokrajowców, którzy przylatują tu zorganizowanymi grupami i się nie targują. Turyści indywidualni, jak ja, którzy na dodatek potrafią gadać po hiszpańsku i wykażą trochę asertywności, dostaną upust. jeżeli dasz odczuć, iż znasz realne stawki, i to nie z porad w internecie, tylko z jakiegoś już obycia, zapłacisz jeszcze mniej. Gringos, którzy tu mieszkają, płacą jak miejscowi, chociaż nie wszędzie, bo wejściówki do niektórych obiektów mają w cenniku rabaty dla posiadaczy krajowego dokumentu tożsamości.
Ten etniczny taryfikator ma umocowanie makroekonomiczne. Niskie ceny żywności i codziennych usług to efekt mikroprzedsiębiorczości jako dominującego modelu pracy. Mikroprzedsiębiorcy zaniżają ceny, eksploatując siebie samych i konkurując między sobą. Dzięki temu pracownicy fabryk, zakładów, kopalń i rafinerii mają mniejsze koszty życia i im też można płacić odpowiednio mniej. To korzystne dla wielkich, ponadnarodowych firm wydobywczych.
Mikroprzedsiębiorczynie to te kobiety sprzedające słodycze i napoje przy autostradzie. To dla nich zwykle drugie lub trzecie zajęcie. Jedna trzecia mieszkańców wsi musi dorabiać poza rolnictwem, żeby w miarę godnie żyć.
70 proc. mikroprzedsiębiorców pozostaje w szarej strefie. Ich działalność jest więc kluczowa dla struktury społeczeństwa, ale nie dla produktu krajowego. W 2007 roku odpowiadały za 5,9 proc. produkcji, podczas gdy średnie i duże firmy za 85,3 proc. W 2016 roku w Peru było zarejestrowanych 2 011 153 mikroprzedsiębiorstw (wszystkie dane pochodzą z książki Jana Lusta Capitalism, class and revolution in Peru, 1980–2016, wyd. Pelgrave Macmillan).
Model wdrożony w latach 90. przez prezydenta Alberto Fujimoriego, by osłabić kulturę pracy i zwiększyć atrakcyjność rynku dla zagranicznego kapitału, okazuje się sprzyjać również turystom. Na szczęście Peruwiańczycy potrafią to sobie kompensować. Targuj się, gringo, jeżeli umiesz.
Lub jeżeli sumienie ci pozwala. Przynajmniej dwa razy trafiłem na straganiarki, które zwyczajnie rozpłakały się, opowiadając, jak bardzo się boją, iż nadchodzący sezon będzie kiepski z powodu protestów po aresztowaniu prezydenta Pedro Castillo. Ruch turystyczny nie zdążył się jeszcze podnieść po koronawirusie, a teraz to: policja na ulicach, blokady dróg, 69 osób zabitych przez służby bezpieczeństwa lub wojsko. Prosiły, żebym kupił torebkę za 15 soles lub piękną chustę za 25. Jest koniec marca 2023. Protesty zostały stłumione, ale kraj wciąż stoi na ostrzu noża. W świat idzie komunikat, iż turyści uciekali z kraju przez granicę do Chile, a Machu Picchu jest zamknięte do odwołania.
Brzydko i niebezpiecznie
Mamy trochę czasu wolnego w Limie. Miasteczko portowe w dzielnicy graniczącej z lotniskiem wydaje się w zasięgu. Taryfiarz mówi, iż nie zostawi nas tu samych, iż zaczeka, ale odmawiam, bo nie wiem, jak długo nam zejdzie, godzinę czy dwie. On na to: róbcie, co chcecie, ale nie szwendajcie się po miasteczku, bo jest niebezpiecznie. Tyle go widzieliśmy. Dopiero teraz sprawdzam w telefonie, co to za miejsce. Pierwszy komentarz na TripAdvisor mówi: Callao – feo y peligroso. Brzydko i niebezpiecznie.
Callao to nie dzielnica Limy, tylko ściśle przylegające miasto. Wygląda, jakby było zbudowane z setek kolorowych pudełek na buty ułożonych wzdłuż ulic w dowolnych konfiguracjach, pojedynczo lub jedno na drugim. Większe budynki mają kolonialne zdobienia. Pomiędzy nimi wiszą girlandy kabli. Okolica walczy ze złą sławą ekstremalnej biedy i przestępczości, mimo iż w granicach miasta leży główny peruwiański port i największe lotnisko. Pieniądze z obsługi celnej najwyraźniej nie trafiają do tutejszych mieszkańców.
Callao wąskim gardłem przechodzi w dzielnicę La Punta. Na wejściu bramki. Każdemu sprawdzają plecak, bo niby nie można tu wnosić alkoholu. Nie można wnosić biedy. Samochodów nie sprawdzają.
Na każdym rogu stoi mundurowy, ale to chyba nie policja. W La Punta są plaże, latarnia morska, klub jachtowy i wspaniałe wille. Pięknie tu, pachnie oceanem. Pachnie też grubym hajsem, który opłaca tych stójkowych. Co jakiś czas widzę rezydencję odrapaną, zaniedbaną i zamieszkaną przez wiele osób. Na ulicach wyróżniają się stojące gdzieniegdzie wspaniałe auta z lat 80 i 90., wyraźnie porzucone. Czytam, iż La Punta była dzielnicą wyższej klasy średniej, ale wygląda, jakby pod koniec XX wieku mocno podupadła, a teraz jest na powrót gentryfikowana. W takim tempie, iż niektórzy nie zdążyli zabrać samochodów.
Każdego dnia, żeby wyjechać z La Punta do Limy, gdzie pracują, i wrócić do domu, dziani ludzie muszą przejechać przez środek Callao. Muszą spłynąć przez trzewia prące bez ładu i składu setki tuk-tuków, bzyczących motorków, prujących taksówek, śmierdzących ciężarówek i zardzewiałych autobusów. Trąbią, ale nie skaczą sobie do gardeł, bo gdyby chcieli, to musieliby każdy każdemu naraz.
Poza spalinami i hałasem diesla Amazonia jest wspaniała
Może uciekniemy choć na chwilę do peruwiańskiej dżungli? Powąchamy, dotkniemy, poczujemy każdym zmysłem. Zieleń koi. Wybraliśmy okolice Puerto Maldonado nad rzeką Tambopata. Zakwaterowano nas w egzotycznej loggii otoczonej gęstym lasem deszczowym. Vis-à-vis, na drugim brzegu rzeki, przez trzy dni po 10 godzin dziennie nieustannie pracowała prowizoryczna pompa, napędzana dieslem, który kopcił czarnym dymem. Jej uparty warkot słyszalny w promieniu kilku kilometrów zagłusza ptaki, małpy, owady i myśli.
Tak wygląda nielegalne wydobycie złota. Szlag mnie trafiał, bo pompa świdrowała mi uszy. Opiekun ośrodka stwierdził, iż mogę spróbować popłynąć i im powiedzieć, żeby przestali. Taki żart. Wytłumaczył, iż tak tu jest. Miejscowi pozyskują w ten sposób 6–8 gramów złota dziennie. jeżeli mają szczęście, to 16. Wiedzą, kiedy będzie przepływać patrol policji, i się chowają. Poza tym dymem i hałasem silnika dżungla jest wspaniała.
W hali odlotów na lotnisku Puerto Maldonado zobaczyłem wielki plakat informujący o wieloletniej kampanii, jaką tutejsze władze prowadzą przeciwko nielegalnemu wydobyciu złota. Złoto to odwieczne przekleństwo Peru, a skala zjawiska jest katastrofalna. Nakręcono o tym wspaniały film pod tytułem Altiplano z 2009 roku. Polecam.
„Rolą Peru w światowej gospodarce jest dostarczanie surowców do kapitalistycznego rozwoju gospodarek globalnej Północy” – pisze Jan Lust w opracowaniu dotyczącym niemocy, w jaką popadła peruwiańska lewica socjalistyczna. Wydobycie stanowi 8,5 proc. PKB Peru i odpowiada za 60 proc. całego eksportu. Proporcje te są efektem neoliberalnych reform wdrażanych, począwszy od lat 90. XX wieku i rządów Alberto Fujimoriego. Od 1990 roku wzrost inwestycji w sektorze górniczym przekracza 2000 proc. Ponad 200 państwowych kompanii wydobywczych zostało sprzedanych firmom z USA, Chin, Kanady i Australii.
W roku 2010 inwestycje górnicze w Peru były trzecie co do wielkości na świecie, po Kanadzie i Australii. W latach 1994–1997 liczba bezpośrednich inwestycji spółek z USA była tu największa w całej Ameryce Południowej. W 1991 roku 72 proc. społeczeństwa uważało, iż neoliberalna reforma jest dobra dla kraju. Siedem lat później uważało tak 58 proc.
Po przejęciu władzy przez Alberto Fujimoriego w 1990 roku w ciągu kilku miesięcy liczba osób żyjących poniżej poziomu ubóstwa wzrosła z 6 do 11 milionów. 200 tysięcy pracowników budżetówki straciło pracę. Pod koniec rządów Fujimoriego 54,1 proc. społeczeństwa uważano za żyjące w ubóstwie.
Najcenniejsza, bogata w złoża ziemia nie należała do państwa, tylko do licznych plemion rdzennej ludności. Zabiegi mające na celu wywłaszczenie plemion rozpoczęto już w drugiej połowie lat 80. XX wieku, ale proces nabrał rozpędu u progu bieżącego stulecia.
Parcelacja, nadawanie własności indywidualnej, odrolnienie, torpedowanie procesów decyzyjnych społeczności lokalnych – to działania kolejnych rządów, których celem było odbieranie ziemi plemionom. W 2004 roku 13 proc. ziem należących do rdzennych społeczności objętych zostało koncesjami wydobywczymi. W 2008 roku liczba ta wzrosła do 70 proc. W 2010 roku rozparcelowano 70 proc. obszaru peruwiańskiej Amazonii. To 21 milionów hektarów i 16 proc. terytorium państwowego w rękach zagranicznych spółek wydobywczych.
„Visit Peru”
Za 4 proc. peruwiańskiego PKB odpowiada turystyka zewnętrzna, czyli generowana przez obcokrajowców. Tak twierdzi jedno źródło; inne podaje, iż średnio jest to jedynie 1,75 proc. W Wikipedii można wyczytać, iż turystyka to trzeci co do wielkości sektor przemysłu Peru, po rybołówstwie i wydobyciu. Rozbieżności i trudności z interpretacją danych są więc znaczne, ale znamienne niech będzie, iż w pandemicznym roku 2020 obroty w turystyce spadły o 78 proc., a PKB kraju zaliczyło spadek o ponad 11,5 proc. Turystyka jest bardzo ważna i kropka. Nie potrzebuję danych, wystarczy, iż widziałem łzy straganiarek i iż przypomnę sobie wszystkie te osoby, którym za coś płaciłem, choćby grosze.
Turystyka również jest zależna od stopnia kapitalistycznego rozwoju gospodarek globalnej Północy. Peru uwikłane jest więc w podwójną zależność od zasobności portfeli gringos i oba te czynniki są bardzo kapryśne: złoża się wyczerpują lub odkrywane są nowe w innych częściach świata, a zapotrzebowanie na kruszce podąża za nowymi technologiami. Turystyka zaś podatna jest na mody i zmiany klimatyczne. No i pandemie.
Wolność czy nieudolność
W oceanicznej, czyli położonej na zachód od Andów części kraju, jest gorąco i sucho, a gdy na Pacyfiku wzmaga się El Niño, gwałtowne ulewy pustoszą wybrzeże i tamtejsze kurorty. Turystów ubywa.
Robert, właściciel hoteliku na plaży, opowiada, iż trzy lata temu postanowił zainwestować tu swoje australijskie oszczędności, bo podobała mu się peruwiańska wolność. Żeby otworzyć biznes, trzeba było tylko wiedzieć, komu i ile zapłacić – bez spełniania kryteriów i poddawania się regulacjom.
Ominął procedury, gdzie się dało, ale zarzeka się, iż teraz płaci wszystkie podatki, choć właściciele sąsiednich lokali pukają się na to w głowę. Słabą dyscyplinę fiskalną w okolicy widać na pierwszy rzut oka, bo z większości budynków sterczą druty zbrojeniowe oznaczające, iż formalnie budynek nie jest ukończony, więc nie trzeba płacić podatku od nieruchomości. To samo widziałem w Grecji 13 lat temu.
Robert zwierza się, iż zaczyna żałować. To, co nazywał wolnością, okazało się tylko słabością administracji państwowej. Gdy przez miasteczko przetoczył się cyklon, ta słabość bardzo zabolała. Agregat prądotwórczy, usuwanie zniszczeń, remont i budowę zabezpieczeń musiał zorganizować sobie sam i sam za to zapłacić. A klienci uciekli tymczasem do dużych hoteli należących do koncernów.
W Peru dochody państwa z podatków to około 15 proc. budżetu – w Polsce 36 proc. Thomas Piketty pisze w Krótkiej historii równości, iż „We wszystkich krajach zachodnich między rokiem 1914 a 1980 waga państwa opiekuńczego i fiskalnego zwiększyła się bez precedensu. Pod koniec wieku XIX i na początku wieku XX wpływy fiskalne ogółem – w tym wszystkie podatki, cła, składki i wszelkie obowiązkowe obciążenia – stanowiły mniej niż 10 proc. dochodu narodowego w Europie i Stanach Zjednoczonych. W okresie 1914–1980 ta proporcja potroiła się w Stanach, a w Europie zwiększyła się ponad czterokrotnie. W Wielkiej Brytanii, Niemczech, we Francji i w Szwecji od lat 80. i 90. XX wieku wpływy fiskalne sytuują się między 40 a 50 proc. dochodu narodowego. Autorzy wielu prac wykazali, iż wzrost znaczenia państwa fiskalnego odegrał istotną rolę w procesie rozwoju gospodarczego”.
W Polsce mamy szczęście, iż nikt nam nie próbuje odbierać lub ograniczać przywileju płacenia podatków, iż nikt nas nie zmusza do tego, by ich nie płacić. Mamy szczęście, iż nie mamy złota czy strategicznych dla świata złóż miedzi ani ropy naftowej.
Koalicja z piekła rodem
Z Rozmowy w Katedrze:
„– Strajk generalny w Arequipie, podobno Odria ma powołać gabinet wojskowy. Co teraz będzie, panie Santiago?
– Nic nie będzie, proszę pani – powiedział Santiago. Strajk potrwa ze dwa dni i upadnie, a panowie z Koalicji wrócą do Limy i wszystko będzie jak dawniej”.
Minął rok od aresztowania prezydenta Pedro Castillo. Jego następczyni Dina Boluarte jest marionetką w rękach „koalicji z piekła rodem”, jak nazywają ją peruwiańscy, prodemokratyczni komentatorzy. Chodzi o betonowy układ partii określanych jako prawicowe oraz lewicowej Perú Libre, aczkolwiek próby rozróżniania tych stronnictw w oparciu o tradycyjne pojęcia teorii polityki tylko utrudniają zrozumienie czegokolwiek.
Ta koalicja to nic więcej jak oligarchia parlamentarna, reprezentująca interesy wyższych klas społecznych sprzężone z biznesami opartymi na przemyśle wydobywczym. Za kongresem stoi wojsko i policja. Peru zmieniało prezydentów siedem razy w ciągu ostatnich sześciu lat, ale już od pierwszej dekady XXI wieku nie sposób mówić o jakiejś stabilności politycznej. Gdy się poświęci chwilę, by rozszyfrować mętlik stronnictw i liderów, którzy działali tam w ostatnich dekadach, rzuca się w oczy uparta i mniej lub bardziej zawoalowana obecność partii Fuerza Popular, czyli fujimorystów. Partia ta zawsze jest języczkiem u wagi ruchów i decyzji, które destabilizują, łamią i paraliżują demokratycznie wybierane władze.
Alberto Fujimori – neoliberalny dyktator, który odsiaduje wyrok 25 lat więzienia za łamanie praw człowieka, został prezydentem w 1990 roku. Miał dźwignąć zrujnowaną i pogrążoną w hiperinflacji gospodarkę Peru. Na zdjęciach z tamtych lat bardzo przypomina pewnego profesora ekonomii, któremu powierzona została podobna misja w pewnym ambitnym środkowoeuropejskim kraju. Obecna struktura zatrudnienia i porządek gospodarczy to efekt ówczesnej doktryny neoliberalnego szoku. Inna sprawa, iż kontrkandydatem Fujimoriego też był neoliberał, pisarz Mario Vargas Llosa, ale nie miał on wsparcia wojska, oligarchów ani CIA.
Partią Fuerza Popular kierują teraz dzieci Fujimoriego: córka Keiko i syn Kenji. Ich celem jest uwolnienie ojca i powrót klanu na szczyt władzy. Dina Bouluarte odciążyła kongres, ściągając na siebie krytykę i odpowiedzialność za krwawe tłumienie protestów. Jak dużo sobie za to policzyła, można tylko fantazjować. W kupionym w ten sposób czasie kongres rozbraja kawałek po kawałku system prawny Peru.
Niemal w rocznicę zamachu stanu Trybunał Konstytucyjny bez ceregieli ogłosił, iż będzie mógł zwolnić Alberto Fujimoriego. Gdy były prezydent wyjdzie z więzienia, pewnie zwolnią też Vladimiro Montesinosa – prawą rękę Fujimoriego, zbrodniarza, agenta na usługach CIA (jeszcze w latach 70. został skazany za przekazanie amerykanom informacji o planach rozwoju relacji handlowych między Peru a Związkiem Radzieckim).
W latach 90. Amerykanie płacili Montesinosowi za kontrolowanie produkcji i handlu narkotykami. Kontrola polegała na jego osobistym przejęciu rynków kontrabandy. Cenniejsza była jednak jego rola w uporczywym korumpowaniu, kogo tylko się dało (ujawniono ponad 700 nagrań wideo dokumentujących wręczanie łapówek politykom, dziennikarzom i komu bądź), rozmontowywaniu państwa i nadzorowaniu czystek etnicznych wobec rdzennej ludności, co tworzyło grunt korzystny dla zagranicznych inwestycji. Fujimoriści to ludzie cierpliwi, uparci i brutalni.
Nie mam wątpliwości, iż Peruwiańczycy to mądre, dzielne i wspaniałe społeczeństwo. Nie pozwalają, by kapitalizm bez państwowego kagańca obszarpał ich z ludzkich odruchów, ale presja jest duża, a wolny rynek goni za nimi i toczy pianę z pyska. Uliczny sprzedawca okularów przeciwsłonecznych jest nieco nachalny, ale potem przez pięć dni z rzędu pozdrawia mnie głośno z drugiej strony ulicy, chociaż wie, iż drugiej pary okularów nie kupię.
Według sondażu z października tego roku 85 proc. Peruwiańczyków nie zgadza się z jakimikolwiek rozstrzygnięciami prezydentki i kongresu. Nie oznacza to, iż te same 85 proc. zgarnia jakieś inne stronnictwo. Społeczeństwo, w jasny sposób deklaruje radykalny sprzeciw wobec ustroju państwa i elity politycznej. Ludzie chcą rezygnacji Boluarte, rozwiązania parlamentu, nowych wyborów i zmian w konstytucji, która pochodzi jeszcze z czasów Fujimoriego.
Książkę Llosy czytałem już po powrocie z Peru i muszę powiedzieć, iż po 50 latach od wydania jest aktualna niemal w każdym detalu. Mieści się w niej wszystko, co widziałem. Nie to, iż jestem jakoś nią zachwycony. Chodzi tylko o to, że… wszystko się zgadza: zbiorkom w fatalnym stanie, pucybuci na ulicach, klitki zamiast domów, skrajne nierówności między bogaczami z Limy a mieszkańcami prowincji, siłowe rozwiązywanie sporów, USA jako szara eminencja rozstrzygnięć politycznych, skazywanie ludzi na banicję, elitarne klany polityczno-biznesowe u władzy. choćby te nieszczęsne, wszędobylskie psy.
Świadczy to nie tyle o bezsensie walki o postęp, ile o uniwersalności tamtejszych problemów. Historia najnowsza Peru ma fundament bardzo podobny do Polski: załamanie gospodarki i zaprowadzenie neoliberalnego porządku. Łatwo przyzwyczailiśmy się do wysokiego poziomu usług, z których korzystamy każdego dnia. Do państwa, które jednak działa, choćby jeżeli na tle Europy Zachodniej czasem wygląda, jakby było z kartonu. Dopiero ta perspektywa przypomina, iż trzeba o to wszystko dbać. jeżeli zrzucamy się do wspólnej kasy, to po to, by tego nie stracić.