Mecenas od „trumny na kółkach” skazany. Dlaczego to ważne dla nas, motocyklistów?

motogen.pl 1 tydzień temu

Zginęły dwie kobiety. Jechały prawidłowo, nie przekraczając prędkości, swoim pasem. Zabił je człowiek, który zjechał na ich pas ruchu. Następnie wykorzystał całą swoją wiedzę i doświadczenie, żeby bez cienia refleksji obwinić swoje ofiary za własny błąd. Taka strategia dla nas, motocyklistów, oznacza, iż zawsze bylibyśmy bez szans.

Czasami rzeczywistość jest tak groteskowa, iż można by ją uznać za kiepski żart. Taki, który nie tylko nie śmieszy, ale zostaje w głowie na długo – jak echo po wystrzale. I właśnie z taką rzeczywistością przyszło nam się zmierzyć w sprawie Pawła Kozaneckiego, mecenasa, który pomylił drogę z boiskiem do zbijaka, a sąd z pokazem absurdu.

Zginęły dwie kobiety. Jechały starym autem, audi 80 – które, jak się później okazało, wcale nie było winne, choć usiłowano w tej sprawie skazać je bardziej niż sprawcę. Zginęły dlatego, iż mecenas Kozanecki nie panował nad pojazdem, nie patrzył na drogę, zjechał na przeciwny pas i doprowadził do czołowego zderzenia. Potem zaczął się teatr.

Kozanecki, znający na pamięć prawo i paragrafy, postanowił zagrać na wątkach, które zgrzytały niczym piasek w zębach. Spróbował wmówić światu, iż ofiary zginęły przez… swój wybór auta. Bo przecież mogły mieć nowszy samochód. Bezpieczniejszy. Z poduszkami, z radarami, z aniołem stróżem i może jeszcze z funkcją “zjeżdżam w bok, bo właśnie nadjeżdża baron absurdu”.

Takie rozumowanie jest nie tylko obraźliwe. Jest po prostu groźne. Bo co ono adekwatnie mówi? Że winę za wypadek ponosi nie ten, kto łamie zasady i przekracza linię ciągłą, ale ten, kto śmiał znaleźć się na jego drodze, nie będąc wyposażonym w nowoczesny pancerz?

To logiczne jak stwierdzenie, iż pieszy powinien mieć nad głową klatkę z tytanu, bo przecież może mu ktoś wjechać na chodnik. Albo, iż motocyklista powinien nie tylko mieć kask, ale najlepiej też kombinezon wystrugany z kevlaru, bo w razie czego przecież sam sobie winien – kto mu kazał jechać czymś, co nie ma stref zgniotu.

Motocykl nie ma strefy zgniotu. Nie ma poduszek powietrznych. Nie ma pasów. Ma kierowcę, który ufa, iż inni na drodze nie będą kretynami. I iż jeżeli zachowuje się zgodnie z przepisami – ma prawo nie zginąć.

Ale według logiki obrony Kozaneckiego – powinien raczej przewidzieć, iż ktoś, kto wczoraj wciągał kokainę na weselu, dziś może nie do końca ogarniać tor jazdy. I w związku z tym – może lepiej było nie wyjeżdżać? Bo jak się jedzie bez ABS-u i strefy zgniotu, to trzeba być wróżbitą. Albo co najmniej jasnowidzem.

Zawodowy prawnik, który próbuje odwrócić uwagę od winy przez obwinianie ofiar, robi rzecz znacznie gorszą niż błąd drogowy. Bo błąd drogowy, choćby tragiczny, może wynikać z chwili nieuwagi. Ale odmawianie winy i zrzucanie odpowiedzialności na tych, którzy nie mieli szans – to już wybór. Świadomy. Oziębły. Nieludzki.

To tak, jakby kogoś kopnąć, a potem powiedzieć, iż to jego wina, bo nie założył ochraniaczy. Albo iż przewrócił się przez to, iż miał słabe kolana. A przecież miał szansę – mógł być lepiej przygotowany.

Nie. Nie miał. Bo na drodze nie obowiązuje prawo dżungli. Przynajmniej nie powinno. jeżeli mamy się nawzajem szanować – to nie na ruską modłę – dlatego, iż ktoś jedzie czołgiem, a ktoś inny rowerem. Zdecydowanie dlatego, iż każdy ma prawo żyć. I nikt, absolutnie nikt, nie ma prawa odebrać tego prawa, bo jechał autem nowszym, szybszym czy lepiej wyposażonym.

Dla motocyklisty taka logika to wyrok z góry. jeżeli za punkt wyjścia przyjmiemy, iż ofiary powinny były być lepiej zabezpieczone, to znaczy, iż motocyklista zawsze będzie winny własnej śmierci – bo przecież mógł nie wsiadać na motocykl. Mógł siedzieć w domu. Mógł założyć tytanową klatkę.

To tak nie działa, nie może tak działać w cywilizowanym świecie. Każdy niechroniony uczestnik ruchu drogowego może po prostu żyć normalnie i oczekiwać, iż inni uczestnicy ruchu drogowego nie będą zjeżdżać na jego pas, nie patrząc na drogę.

Kozanecki zabił nie tylko dwie kobiety. Zabił zaufanie. Pokazał, iż choćby ludzie wykształceni, z wiedzą, z dostępem do prawa, mogą próbować to prawo naginać – do granic przyzwoitości. I jeszcze stawiać się w roli ofiary. Bo samochód miał drogi, ale moralność – tanio sprzedaną.

I tu leży prawdziwy dramat. Bo jak się okazuje, by przetrwać na polskich drogach, trzeba nie tylko mieć oczy dookoła głowy, ale i dobrze opracowaną strategię obrony w sądzie. Gdyby nie czarne skrzynki, dane z samochodów, eksperci i sąd, który nie dał się otumanić – ten absurd mógłby przejść do porządku dziennego.

Ale nie powinien. Bo to nie ofiara powinna być lepiej przygotowana. To sprawca powinien nie popełniać błędu. I to jest, drodzy państwo, cała filozofia bezpieczeństwa drogowego.

Idź do oryginalnego materiału