Czy wiecie, jak to jest mieszkać w cudzym mieszkaniu przez wiele lat, nie wiedząc, kiedy każą wam się wyprowadzić? Ja i mój mąż, Krzysztof, wynajmujemy już siedem lat. W tym czasie nie raz doświadczyliśmy sytuacji, gdy właściciele nagle oznajmiali: „Potrzebujemy tego mieszkania” – i znów pakowaliśmy walizki. Raz ich syn zmieniał plany związane ze studiami, innym razem sąsiedzi stawali się nie do zniesienia, a jeszcze innym podnoszono czynsz bez żadnego wyjaśnienia. Przez cały ten czas nie mogliśmy choćby pomyśleć o dziecku – bo w takich warunkach zakładanie rodziny wydawało się po prostu niemożliwe.
Nie mieliśmy nic przeciwko mieszkaniu z rodzicami – moimi lub jego. Ale ich mieszkania były ciasne, a oni sami nie mogli nam pomóc. Z Krzysztofem skończyliśmy studia, pobraliśmy się jeszcze na ostatnim roku i wtedy marzyliśmy, iż gdy będziemy mieć dzieci, zostaniemy młodymi, pełnymi energii rodzicami, rozumiejącymi ich świat. Teraz już nie jestem pewna, czy w ogóle tego chcę. A co, jeżeli dziecko dorośnie i stanie się dla nas obce, tak jak teraz młodzież z ich dziwnymi poglądami?
Oboje pracujemy, oszczędzamy, żyjemy skromnie. Żadnych wyjść do kawiarni, żadnych wakacji. Wszystko dla jednego celu – żeby kupić własne mieszkanie. Ale choć się staramy, wciąż brakuje nam środków. A jakby tego było mało, ojciec Krzysztofa zaczął mieć poważne problemy z sercem. Nie pozostało stary, ale zdrowie go zawiodło, więc mój mąż pomaga mu finansowo. Oczywiście, to jeszcze bardziej nadszarpuje nasz budżet, ale co zrobić – rodzina.
I wtedy moja mama, Barbara Nowak, powiedziała, iż dostała dużą sumę w spadku po ciotce. Chce nam pomóc – dołożyć do naszych oszczędności, żebyśmy w końcu mogli kupić choćby małe kawalerki. euforia była ogromna! choćby zaczęliśmy szukać agenta nieruchomości, a potem postanowiliśmy sami rozejrzeć się za ofertami.
Na początku trafiały się obiecujące propozycje, ale gdy próbowaliśmy negocjować, nagle odwracano się od nas. Potem było tylko gorzej: raz zniszczona kawalerka bez okien, raz klitka, którą właściciele nazywali „przytulnym gniazdkiem”. Ale nie poddawaliśmy się – poświęcaliśmy czas, siły, choćby sen. Wszystko dla marzenia o własnym domu.
A potem Krzysztof pojechał do rodziców. Wrócił cichy, zamyślony. Wieczorem usiadł naprzeciwko mnie i powiedział, iż musi ze mną poważnie porozmawiać. Jego ojciec jest w ciężkim stanie. Może być potrzebna operacja. Szanse są niewielkie, ale jednak są. I Krzysztof oznajmił, iż uważa za słuszne, żeby przekazać pieniądze, które moja mama chce nam dać, na leczenie jego taty. Powiedział: „Życie jest ważniejsze niż mieszkanie. Jeszcze zarobimy. A tata… może nie mieć już czasu”.
Mówił z pasją, z bólem, szczerze. Ja milczałam. Potem próbowałam tłumaczyć: to nie są nasze pieniądze. Mama jeszcze nam ich nie przekazała. Poza tym – chciała pomóc nam, a nie jego rodzicom. Tak, choroba ojca to straszna sprawa. Ale jak mogę po prostu przeznaczyć cudze pieniądze na cudzą potrzebę?
Po tej rozmowie Krzysztof spojrzał na mnie jak na obcą. Powiedział, iż jestem egoistką. Że gdyby w miejscu jego ojca był mój tata, nie wahałabym się ani chwili. przez cały czas rozmawiamy, ale coraz częściej – chłodno, jak sąsiedzi z wynajmowanego mieszkania. I nie jestem już pewna, czy to mieszkanie jest nam potrzebne, jeżeli mielibyśmy w nim żyć jak obcy ludzie.
Gdy mama dowiedziała się, co zamierza Krzysztof, stanowczo odmówiła przedwczesnego przekazania pieniędzy. Powiedziała, iż da je dopiero w dniu podpisania umowy – gdy będzie jasne, iż mieszkanie rzeczywiście zostanie kupione.
Rozumiem ją. To jej pieniądze. Chciała pomóc nam, nie jego rodzinie. Ale i tak jest mi ciężko. Bo nie chcę stracić męża. Chciałam tylko domu. Naszego gniazda. A dostałam nieufność, żal i chłód.
Ludzie wokół podzielili się na dwa obozy. Znajomi Krzysztofa stoją po jego stronie, moi – po mojej. A ja po prostu chcę żyć w zgodzie, kochać i być kochaną. Ale okazuje się, iż to znacznie trudniejsze niż uciułanie pieniędzy na kredyt.
Jak myślicie, kto z nas ma rację?