Samotny 91-letni starzec uratował szczeniaka, nie przypuszczając, iż niedługo to ten pies uratuje jego
Po stracie żony i syna 91-letni Stanisław przestał wierzyć w cuda. Jego życie w małej wiosce pod Poznaniem stało się szarą rutyną, gdzie każdy krok odbijał się bólem w starych kościach. Wszystko jednak zmieniło się, gdy znalazł porzuconego szczeniaka w podartej skrzynce przy drodze. Dwa lata później, kiedy ten pies zaginął, poszukiwania doprowadziły starszego pana do cudu, o którym choćby nie marzył.
Zimny jesienny wiatr zdmuchiwał opadłe liście na opustoszałej ścieżce prowadzącej do starej kaplicy. Stanisław szedł powoli, opierając się na znoszonym kiju, każdy jego krok był wyzwaniem. W wieku 91 lat poruszał się ostrożnie, a każdy oddech przypominał mu, ile lat już przeżył — i jak bardzo jest samotny. Po śmierci żony Anny i syna Pawła w tragicznym wypadku przed laty, jego świat się zawalił, pozostawiając pustkę.
Mgła snuła się nisko nad ziemią, otulając wszystko postrzępioną zasłoną, gdy słaby dźwięk sprawił, iż się zatrzymał. Skowyt, ledwie wyczuwalny, dochodził z mokrego kartonowego pudełka, porzuconego przy drodze. Stawy zmęczone reumatyzmem zaprotestowały, gdy zgiął się, by zajrzeć do środka. W pudle drżał maleńki szczeniak — czarno-biały kłębek z wielkimi błagalnymi oczami. Na wieczku kartonu przyczepiona była karteczka: „Zaopiekuj się nim!”
Serce Stanisława, skamieniałe od bólu i samotności, zadrżało. Szepnął, patrząc w te oczy:
— Widocznie Bóg o mnie nie zapomniał…
Drżącymi dłońmi podniósł malucha, zawinął go w stary płaszcz i ruszył do domu. Kaplica mogła zaczekać — ten malutki anioł bardziej go potrzebował.
Szczeniaka nazwał Leo — tak Anna chciała nazwać ich drugie dziecko, którego los im nie dał. W dobrych oczach psa było coś z jej czułości, a imię wydało się Stasiowi naturalne.
— Mam nadzieję, iż mnie pokochasz, maluchu, — powiedział Stanisław, na co szczeniak odpowiedział merdaniem ogonka.
Od pierwszego dnia Leo wprowadził euforia i energię do życia starszego pana. Urósł w dużego psa z białą gwiazdą na piersi. Rano przynosił Stanisławowi kapcie, a podczas popołudniowej herbaty siadał obok, jakby wiedział, iż starszy pan potrzebuje jego ciepła. Przez dwa lata byli nierozłączni. Leo stał się dla Stanisława motywacją, by wstawać rano, wychodzić na zewnątrz, uśmiechać się do świata. Ich wieczorne spacery po wiosce były codziennym widokiem: zgarbiony staruszek i jego wierny pies, leniwie kroczący w blasku zachodzącego słońca.
Pewnego przerażającego październikowego czwartku coś się jednak zmieniło. Leo przez cały dzień był niespokojny — jego uszy drżały, a on cały czas wył, przyciskając się do okna. Tego dnia w wiosce było głośno: niedaleko, przy opuszczonym sadzie, zebrała się wataha bezpańskich psów. Później Stanisław dowiedział się, iż przyciągnęła ich cieczka jednej z suk. Leo rzucał się do drzwi, skomlał, jakby coś wzywało go na zewnątrz.
— Uspokój się, przyjacielu, — powiedział łagodnie staruszek, biorąc smycz. — Po obiedzie pójdziemy na spacer.
Ale niepokój Leo tylko wzrastał. Kiedy Stanisław wypuścił go na podwórko, jak zawsze, pies rzucił się ku dalekiemu narożnikowi ogrodu, zastygając, nasłuchując dalekiego wycia. Starszy pan wrócił do domu, by przygotować posiłek, ale po piętnastu minutach, zawoławszy Leo, nie usłyszał odpowiedzi. Bramka była uchylona, a w skrzynce na listy leżało pismo. Ale psa nie było. Może listonosz zapomniał ją zamknąć? Panika ścisnęła serce Stanisława. Wołał Leo ochrypłym głosem, obchodząc całe podwórko, ale pies znikł.
Godziny zmieniły się w dni. Stanisław prawie nie jadł, nie spał, siedział na werandzie, ściskając obrożę Leo. Noce stały się nie do zniesienia — cisza, do której się przyzwyczaił, teraz rozdzierała duszę, a tykanie starych zegarów doprowadzało go do pasji. Kiedy sąsiad Jan przyszedł z wiadomością o potrąconym psie na szosie, Stanisławowi nogi się ugięły. Serce pękło na kawałki. Gdy dowiedział się, iż to nie Leo, odetchnął z ulgą, ale poczuł też winę. Pochował tego psa, szepcząc modlitwę — nie mógł go zostawić bez pożegnania.
Przez dwa tygodnie nadzieja gasła. Ból w stawach dokuczał jeszcze bardziej — czy to od poszukiwań, czy powróciła samotność. I nagle ciszę przerwał dzwonek telefonu.
— Panie Stanisławie, to dzielnicowy Krzysztof, — głos drżał z przejęcia. — Nie jestem na służbie, spacerowałem w lesie za starą młyną. Usłyszałem szczekanie z opuszczonej studni. Chyba to pana pies. Proszę przyjechać!
Starszy pan, drżąc, chwycił kij, pobiegł do Jana, błagając go, by go zawiózł. Przy studni czekał na nich Krzysztof z linami i latarkami.
— On tam jest, — powiedział. — Zobaczyłem białą gwiazdę na piersi, gdy zaświeciłem.
— Leo! — krzyknął Stanisław, jego głos się załamywał. — Synku, słyszysz mnie? Odpowiedz!
Ze studni dobiegało znajome szczekanie. Po godzinie dotarli tam ratownicy. Jeden z nich zszedł na dół, a niedługo tłum wybuchł radością. Wyciągnęli Leo — brudnego, wychudzonego, ale żywego. Gdy go puścili, pies rzucił się na Stanisława, przewracając starszego pana z nóg.
— Mój chłopcze, — płakał Stanisław, chwytając sierść. — Przestraszyłeś mnie na śmierć…
Ludzie wokół bili brawo, niektórzy ocierali łzy. Sąsiadka z naprzeciwka cicho powiedziała:
— Dwa tygodnie chodził, wołał psa, aż głos mu zanikł. Oto prawdziwa miłość…
Krzysztof pomógł starszemu panu się podnieść.
— Jedźmy do domu, — powiedział.
Następnego wieczoru dom Stanisława wypełniały głosy. Ugotował swój słynny barszcz, a Leo krążył między gośćmi, ale zawsze wracał do nóg swojego pana. Później Stanisław zasiadł w fotelu, a pies zasnął obok. Wiatr za oknem szeptał cicho.
— Ania zawsze mówiła, iż rodzina znajdzie się nawzajem, jakie by drogi los nie wybrał, — mamrotał Stanisław.
Leo w śnie zamachał ogonem, zgadzając się. Tej nocy spali spokojnie, wiedząc, iż teraz już zawsze będą razem.