34-letni dziś Sebastian M. siedział za szklaną szybą na ławie oskarżonych obok swojej obrońcy Katarzyny Hebdy i w asyście policyjnych konwojentów. Od czasu ekstradycji ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich w maju br. wyraźnie schudł na twarzy. Ubrany w jasną koszulę i skromny (choć markowy) granatowy sweter, z zaczesanymi na bok krótkimi włosami, sprawiał wrażenie wycofanego i zgaszonego. Wrażenie ulotne, bo co jakiś czas podnosił wzrok i rzucał dumne, by nie powiedzieć oskarżycielskie, spojrzenia w stronę dziennikarzy, którzy od kilku lat konsekwentnie tropili kolejne etapy unikania przezeń odpowiedzialności i ujawniali szczegóły koszmarnego wypadku, który według oskarżenia spowodował.
Ten widoczny brak wstydu czy skruchy był o tyle znaczący, iż stał w sprzeczności z tym, co oficjalnie działo się na sali sądowej. Oficjalnie obrona koncentrowała się na tym, by wstrzymać proces, bo Sebastian M. ma chęć „pojednania się” z bliskimi ofiar wypadku.
Duży proces w małym sądzie
Sytuacja, gdy niewielka sala sądowa wypełniła się po brzegi dziennikarzami i kamerami, najwyraźniej zaskoczyła wymiar sprawiedliwości w Piotrkowie Trybunalskim w osobie sędzi Renaty Folkman z miejscowego Sądu Rejonowego. Prawdopodobnie nieprzyzwyczajona do tego, iż tłum w ławach dla publiczności siłą rzeczy powoduje, iż na sali nie będzie – jak na co dzień – sterylnej ciszy, reagowała na prawie każdy dźwięk czy półszept kilkuminutową tyradą, grożąc wyproszeniem wszystkich na zewnątrz. Jednocześnie typowe czynności proceduralne (kwestia jawności czy też nagrywania procesu przez kamery) ciągnęły się niemiłosiernie, choćby jak na standardy polskiego sądownictwa. W efekcie dopiero półtorej godziny po wywołaniu sprawy dziennikarze dowiedzieli się, iż sąd nie wyraża zgody na publikację danych ani wizerunku oskarżonego. Decyzja uprawniona, choć w tej sprawie dziwna, bo w ciągu ostatnich dwóch lat jego twarz i nazwisko pokazywały wszystkie media w Polsce (na życzenie Sebastiana M., który ukrywał się przed polskim wymiarem sprawiedliwości i wydano za nim list gończy), a internet – co najwyraźniej umknęło sędzi – niczego nie zapomina.